O tym, jak szczególną atencją Brytyjczycy darzą zieleń i kwiaty nie trzeba chyba nikogo przekonywać ani podpierać się w tym celu ideami rodowitego londyńczyka Sir Ebenezera Howarda, wizjonera utopijnych miast-ogrodów. Ale warto zauważyć, że zarówno w czasach tego wiktoriańskiego planisty miejskiego (który projektował tak, by mieszkańcy miast żyli w zgodzie z naturą), jak i dziś, londyńczycy nie odpuszczają żadnej kwiatowej okazji do obcowania z zielonymi badylami. A, że cenią sobie oni także wszelkiej maści rytuały, nie tylko te w rodzaju five o’clock, to o jednym z nich – kwiatowym i w dodatku cokolwiek hipsterskim, chcę Wam tym razem opowiedzieć.
Rytuał jest niedzielny i odbywa się co tydzień w tym samym miejscu, i tym samym czasie, to znaczy na Columbia Road we wschodnim Londynie od godziny 8 rano do 15 po południu. Londyńczycy i dobrze zorientowani turyści zapewne już odgadli co mam na myśli. Chodzi oczywiście o najsłynniejszy, nie tylko w Londynie, targ kwiatowy (tutaj).
Jednak w tym wypadku to coś więcej niż market uliczny z imponującym wyborem roślin i kwiatów, bo Columbia Road Flower Market to zjawisko warte szerszego opisu i uwagi.
Coniedzielna pielgrzymka do Columbii
Ten kwiatowy targ mieści się na East Endzie, granicząc z Shoreditch, Brick Lane i Spitalfields. Można tu trafić kierując się bezpośrednio z Liverpool Station, po drodze, w ramach spaceru, zahaczając o atrakcje artystycznego tygla kulturowego jakim jest dzielanka Brick Lane, o której pisałam Wam tutaj.
Wtedy, zamiast współrzędnych czy szczegółowych wytycznych dotyczących trasy wystarczy prosta wskazówka. Będąc już w okolicach Brick Lane należy wypatrywać charakterystycznych znaków, a są nimi przechodnie dzierżący w dłoniach donice z roślinami albo bukiety kwiatów owinięte w szary papier. Im więcej mijających nas szczęśliwych posiadaczy zieleni tym pewniejsze jest, że zmierzamy we właściwym kierunku.
A trudno przeoczyć owych szczęśliwców powracających z Columbia Road ze swoimi świeżymi łupami. Zdradzają ich nie tylko papierowe rulony przewieszone przez ramię, ale przede wszystkim dumne oblicza. Każdy, niosąc swój zielony okaz, kroczy z takim samozadowoleniem malującym się na twarzy jakby właśnie adoptował małe zwierzątko.
Dla wielu z nich, zwłaszcza tych mieszkających w najbliższej okolicy albo przynajmniej w tej części Londynu, pielgrzymka po świeże kwiaty jest coniedzielnym, a na pewno cyklicznie odbywanym, rytuałem. W końcu jakiś niedzielny rytuał trzeba mieć!
I to jest pierwsza charakterystyczna cecha Columbia Road Flower Market: kiedy mija się wracających z niego kwiatowych zakupoholików, staje się oczywistym, że na tym zielonym markecie wypada być, należy się tu pokazywać i tak robią wszyscy dobrze zorientowani w londyńskich obyczajach. Dlaczego? Powodów jest co najmniej kilka, a ten dotyczący bogatej oferty roślin i kwiatów jest chyba najmniej istotny. Biorąc pod uwagę wielką słabość mieszkańców Londynu do wszelkiego typu roślinności jest w tym mieście wiele kwiatowych okazji, w tym ulicznych marketów, umożliwiających zakup ulubionej roślinki. Na Columbia Road chodzi o coś więcej.
Po pierwsze: klimat, czyli good vibe
Tutejszy targ jest kuszącą obietnicą nie tylko dobrych kwiatowych zakupów (choć w moich oczach, z roku na rok oferta ubożeje), ale także okazją do zaciągnięcia się odpowiednią, czyli hipsterską atmosferą. Columbia Road jest jednocześnie jedną z nielicznych ulic w Anglii, na której funkcjonuje sześćdziesiąt niezależnych firm.
Te „independent venue” w rodzaju małych, bardzo cozy, niekiedy wręcz wymuskanych do bólu sklepików vintage, galerii sztuki poprzetykanych cukierniami z fotogenicznymi wypiekami, angielskich i włoskich delikatesów, sklepów ogrodniczych i antykwariatów, to znakomita okazja, żeby w tym miejscu poprzebywać trochę dłużej.
Nie bez znaczenia jest fakt, że sprawę zakupu roślin można tu załatwić kompleksowo. Wystarczy po nabyciu roślinnego egzemplarza odwrócić się w tył, w stronę sklepowych witryn, przed którymi piętrzą się kompozycje z najrozmaitszych kwiatowych naczyń, doniczek, dzbanków, wazoników i butelek. Nie przez przypadek aleja sklepików i galerii ma ofertę tematycznie dopasowaną do kwiatowego targu niedzielnego.
Po drugie: artystyczno-hipsterska okolica
Jasne, że można wybrać się po kwiaty na przykład na Cheswick Flower Market, co prawda mniejszy, ale także uroczy. Jednak zachodnie dzielanki, choćby nie wiem jak przytulne i eleganckie, nie mają już tego wschodniego pazura. Mają go za to rewiry wokół Columbia Road i dlatego zakup kwiatków na niedzielnym markecie, to dla wielu jedynie pretekst, by wybrać się w te rejony i spędzić niedzielne popołudnie w kolorowym i bardzo energetycznym zgiełku różnej maści oryginałów.
Bo oprócz kwiatowych straganów i malowniczych sklepików nie brakuje tu oczywiście świetnych pubów, kawiarni i restauracji, w których można zjeść lunch w gronie znajomych, albo posłuchać muzyki na żywo. I dlatego większość odwiedzających to miejsce korzysta z tutejszej gastronomiczno-kulturalnej oferty.
Znakomicie zdaje sobie z tego sprawę pan lodziarz, który pedałuje na Columbia Road na swoim rowerku, by co niedziela w klasycznym outficie raczyć entuzjastów oldskulowych klimatów porcją lodów, oczywiście w wersji wegańskiej dostosowanej do hipsterskiego podniebienia.
Po trzecie: długa i ciekawa historia
I być może od tego należałoby zacząć opisywanie fenomenu Columbia Road, bo historia tej ulicy i targu jest intrygująca i pokręcona zupełnie jak ich dzisiejsi bywalcy. Columbia Road, zanim zaczęła być ulicą, była pierwotnie ścieżką, którą prowadzono owce do rzeźni w Smithfield (i czasem przypominam sobie o tym, widząc stada niedzielnych spacerowiczów, których oblicza zdają się być nie skażone najmniejszą nawet myślą). Burzliwa historia tej ulicy była odzwierciedleniem nie mniej burzliwego rozwoju większości terenów we wschodnim Londynie, a jej rozkwit miał miejsce w epoce wiktoriańskiej.
Na przestrzeni wieków ulica zmieniała swą nazwę, a Columbia Road została nazwana na cześć dziedziczki i filantropki Angeli Burdett Coutts, która nie tylko zbudowała Columbia Market (dziś już nieistniejący), ale także ustanowiła biskupstwo w Kolumbii Brytyjskiej.
Część wiktoriańskich sklepów, które pozostały do dzisiaj, zbudowano w latach 60. XIX wieku, z myślą o mieszkańcach pobliskiego osiedla Jesus Hospital Estate.
Targ kwiatowy na Columbia Road początkowo był sobotnim targiem handlowym, jednak wraz z napływem żydowskich osadników zmienił się w market niedzielny. Korzystali z niego głównie mieszkańcy okolicy, w której wiele domów miało małe ogrody. I do dziś wyraźnie widać wpływ Columbia Road Flower Market na wygląd i różnorodność pobliskich przydomowych ogródków.
Targ wyraźnie stracił na znaczeniu w latach 70., jednak dzięki staraniom lokalnej społeczności został uratowany. Dekadę później stał się rynkiem o międzynarodowej renomie i tak jest w zasadzie do dziś.
Po czwarte: znaleźć się w odpowiednim miejscu i czasie
Ten ostatni argument wynika z moich obserwacji i dotyczy właściwej pory przybycia na targ kwiatowy. Jeśli chce się zapolować podwójnie, to znaczy nie tylko na kwiaty, ale i na okazyjne ceny, to warto zjawić się tu, mniej więcej, na godzinę przed zamknięciem, czyli w granicach 2 pm. Wtedy to zaczyna się dla sprzedawców i kupujących wyścig z czasem. Ci pierwsi wiedzą już, że mają godzinę najwyżej półtorej, by opchnąć pozostałą część swojego asortymentu, a ci drudzy – że muszą uważnie i szybko reagować na gwałtownie zmieniającą się ofertę cenową.
Kiedy sprzedawcy, dyskretnie zamieniają tabliczki z cenami i zaczynają promocję, wykrzykując swoim cocknejowskim slangiem „Trifotena!” „Tufofajvna!”, co w wolnym tłumaczeniu należy rozumieć jako: „trzy sztuki za dziesięć funtów, dwie za pięć”, to znak, że trzeba zacząć podejmować szybkie, ale strategiczne decyzje.
Po pierwsze, nie wszyscy obniżają swoją ofertę, niektórzy wolą szybciej zwinąć stoisko i zamknąć niedzielny interes. Po drugie, jeśli ktoś liczy, że wyczeka sprzedającego do końca, w nadziei, że ten zacznie opychać swoje zielone okazy jeszcze taniej, to można się przeliczyć i zostać z kwitkiem zamiast z kwiatkiem. A po trzecie – zwyczajnie szkoda czasu na taką wojnę nerwów. Jednak, kiedy już upoluje się swoją roślinkę w prawie rozsądnej cenie, to można świętować ów sukces w jednej z okolicznych knajpek, czego sobie i Wam życzę!
Jeśli ten post albo mój blog spodobał Ci się na tyle, żeby postawić mi symboliczną angielską herbatkę albo kieliszek prosecco, (które piję jak herbatkę), to wystarczy, że klikniesz przycisk poniżej.
Dziękuję i obiecuję, że wzniosę toast za Twoje zdrowie (także herbatką, jak będzie trzeba)!
1 thought on “Columbia Road – kolumbijska dżungla w sercu East Endu”