Pozostając jeszcze przez chwilę w kulinarnych klimatach, proponuję byście, tym razem, zajrzeli ze mną do miejsca, które kiedyś – jeszcze jako turystka – regularnie odwiedzałam, a po kilkunastu latach zupełnie o nim zapomniałam. Aż do pewnej lipcowej niedzieli, kiedy to gnałam przez Brick Lane na targ kwiatowy Columbia Flower Market (o którym pisałam Wam tutaj) próbując zdążyć na chwilę przed jego zamknięciem. Kątem oka zerknęłam (i dlatego ów post umieszczam w zakładce „Blondynka zagląda”) w stronę niegdyś dobrze mi znanej hali. Przypomnieli mi o niej tłumnie wylewający się z jej wnętrza turyści, hipsterzy i fani ulicznego jedzenia, którzy, gdy tylko wyszli na ulicę, tradycyjnie obsiedli wkoło wszystko co się obsiąść dało.
Tak dzieje się od lat, wokół UPMARKET The Brick Lane Food Hall (tutaj), która istotnie jest czymś więcej, bardziej i inaczej niż typowy targ z ulicznym jedzeniem. Zgodnie ze swoją nazwą wykracza poza ramy marketu ze street foodem, bo kiedy rozpoczęła swą działalność, dwie dekady temu, była projektem prekursorskim, zrzeszającym kilkudziesięciu ulicznych handlarzy oferujących najrozmaitsze jedzenie z najodleglejszych zakątków świata, od etiopskiego chleba Injera, po koreańskie szaszłyki „Dak-kkochi”.
Dziś, kiedy food hale wyrastają w Londynie jak grzyby po deszczu, a każda kolejna zachwyca swym oryginalnym profesjonalnym konceptem i wyjątkową lokalizacją, poczciwy oldskulowy UPMARKET z Brick Lane wydaje się nie nadążać za wiodącymi trendami, a przy okazji wcale się tym nie martwić.
A martwić się nie musi, bo znajduje się w tak atrakcyjnym i tłumnie odwiedzanym przez turystów miejscu, że publikę ma zapewnioną. Wszyscy wygłodniali amatorzy artystyczno-vintage’owych klimatów, którzy przyjdą na uliczny targ staroci odbywający się na Brick Lane w każdą niedzielę albo na znajdujący się po sąsiedzku kultowy targ kwiatowy na Columbia Road, muszą po drodze minąć to miejsce. A kiedy już zaczną je mijać, wkraczając w chmurę orientalnych zapachów kuchni świata oraz tłumek ulicznych smakoszy, zajadających na chodniku wszystko to, co udało im się przed chwilą zakupić w UPMARKECIE, to większość „mijaczy” zajrzy do środka.
A w środku panuje zasada „jeńców nie bierzemy”, zgodnie z którą każdy gospodarz stoiska kusi czym może, zachwala i pozwala testować niemal wszystkie z oferowanych smakołyków. Konkurencja jest duża i sprawia, że, by upolować klienta, należy się naprawdę postarać – poczarować nie tylko wyglądem, smakiem i zapachem potraw, ale i urodą samego straganu.
Tutejsza hala z jedzeniem czynna jest tylko w weekendy, dlatego nie próbuje konkurować z tymi, które funkcjonują siedem dni w tygodniu, są zatem instagramowo wymuskane i zaaranżowane w każdym szczególe. Stragany i stoiska z jedzeniem na UPMARKECIE mają charakter tymczasowy, a jedyne udogodnienia, które pojawiły się w ciągu ostatnich lat to prowizoryczne stoły, przy których nieliczni szczęśliwcy mogą na stojąco raczyć się świeżo zakupionym posiłkiem.
Ale oczywiście „dla formy” warto przycupnąć na krawężniku wokół hali i tam konsumować swoją porcję ulicznego jedzenia, mając widok na główną arterię Brick Lane wypełnioną kolorowym artystyczno-turystyczno-hipsterskim tłumem.
Pośród rzemieślniczych sprzedawców odpowiadających na znaki czasu, czyli oferujących świeżo przygotowane i wyselekcjonowane produkty, od naturalnych przetworów po pieczywo na zakwasie, wyłapałam dwie nowe propozycje. Pierwszą z nich jest stoisko ze specjałami kuchni litewskiej. Wydało mi się ono, w londyńskim kontekście, czymś bardziej egzotycznym niż menu pochodzące z odległych zakątków: Brazylii, Etiopii czy Nepalu, do którego tutejsze food hale zdążyły mnie już przyzwyczaić. Trzeba przyznać, że urzędujący na litewskim straganie kucharz robił wszystko, by jego oferta prezentowała się wyjątkowo atrakcyjnie.
Drugim hitem, nie tyle nawet w moich oczach, co w opinii stojących w długiej kolejce smakoszy, było stoisko z ręcznie preparowanymi sokami. Lokalnie pozyskiwane owoce zostały tu wykorzystane do przygotowywania orzeźwiających koktajli i nalewek, a obsługa przypominała dostojnych alchemików bez reszty skupionych na sporządzaniu tajemnych i uzdrawiających eliksirów.
Jednak zmiana, która po latach wydała mi się najbardziej uderzająca dotyczyła nie asortymentu czy wyglądu stoisk, a cen, które w niedługim czasie wzrosły niemal dwukrotnie, dorównując tym restauracyjnym. I tak, jeszcze kilka lat temu za pojemniczek wyładowany ulicznym jedzeniem płaciło się 5-6 funtów, a teraz to średnio 9 funtów, co z tanim posiłkiem ma niewiele wspólnego.
Warto dodać, że miejsce to słynie nie tylko z dobrego jedzenia, bo co dwa miesiące odbywa się tu targ, który gromadzi 50 niezależnych wystawców oferujących rękodzieło artystyczne: ilustracje, ceramikę, artykuły gospodarstwa domowego i biżuterię.
A jeśli jest coś, co w tej mojej szybkiej opowieści przeoczyłam to dajcie koniecznie znać w komentarzach!
Jeśli ten post albo mój blog spodobał Ci się na tyle, żeby postawić mi symboliczną angielską herbatkę albo kieliszek prosecco, (które piję jak herbatkę), to wystarczy, że klikniesz przycisk poniżej.
Dziękuję i obiecuję, że wzniosę toast za Twoje zdrowie (także herbatką, jak będzie trzeba)!