„Opowiedz mi swój Londyn” tak nazywa się nowy cykl, którym zaczynam serię wywiadów z intrygującymi londyńczykami.
A zaczynam od przepytania mojego przyjaciela (a jakże), który pała do miasta Londyn uczuciem równie gorącym co ja. Jednak poza emocjami może się także pochwalić wiedzą na temat stolicy UK, wynikającą z wrażliwości, ciekawości i mądrości, które zaprowadziły go w miejsca mało i nie wszystkim znane. O tych londyńskich tropach, umiłowaniach i sekretach możecie dziś przeczytać w mojej rozmowie z Marcinem Giebułtowskim – artystą biżuternikiem, podróżnikiem, dziennikarzem, redaktorem lifestylowych magazynów, a przy okazji ekologicznym terrorystą.
Blondynka nad Tamizą: Zacznę bez większych wstępów i od razu konkretnie: Za co można pokochać Londyn?
Marcin Giebułtowski: To jest pytanie, na które nie ma jednoznacznej odpowiedzi, mnie z Londynem łączy „love and hate relationship”, czyli „miłość i nienawiść w jednym”. W Londynie cudowne jest to, co jest w nim także nie do zniesienia: gigantyczny rozmiar, miliony rzeczy do obejrzenia i zrobienia, niezliczone rzeczy, które się dzieją, niekończąca się przygoda. To powoduje, że jest tu nieograniczony wybór wszystkiego, jak chyba nigdzie w Europie. A z drugiej strony, to samo może człowieka po prostu wykończyć, nerwowo i fizycznie.
Częścią tutejszego unikatowego doświadczenia jest to, że jak ładnie ujęła to kiedyś moja koleżanka: „każdy ma swój Londyn”. Bardzo trudno powielić czy odtworzyć czyjeś doświadczenie, z racji tego, że on jest tak duży i tak nieprawdopodobnie różnorodny, że i Ty masz swój Londyn, i ja mam swój. My się świetnie dogadujemy i mamy ileś tam części wspólnych w tym mieście, ale tak naprawdę każde z naszych doświadczeń jest niepowtarzalne, co w mniejszych miastach też, do pewnego stopnia, występuje, ale tutaj jest to rzeczywiście najbardziej wyraźne.
BNT.: To teraz mi powiedz: czy jest coś, czego w tym mieście naprawdę nie cierpisz? Ale proszę, nie powtarzaj listy zarzutów, którą większość naszych rodaków nosi głęboko w sercu, zamiast miłości do tego miasta.
M.G: Na pewno hałas, który jest wszędzie, nawet w miejscach, wydawałyby się bezpiecznych, daleko, w parkach, w lasach, na przedmieściach. Naprawdę trudno przed hałasem się tutaj schować, ale to samo masz też w Anglii, która jest generalnie, niestety, głośnym krajem. No i druga rzecz – tłumy, żeby nie dać się zadeptać warto nauczyć się ich unikać. Centrum, np. Oxford Street? Tylko rano w tygodniu. Jeżdżenie po Londynie – w środku dnia albo wieczorem, żeby ominąć ludzi po drodze z lub do pracy.
B. N. T.: Twój ulubiony fragment Londynu to…?
Południowy wschód miasta. Mieszkam tam od prawie 10 lat, próbowałem się nawet wyprowadzić, ale coś mnie tam trzyma. Tam jest mniej intensywnie i „gęsto”, mniej się dzieje, jest bardzo zielono, chociaż akurat na brak zieleni w Londynie trudno narzekać.
B. N. T.: W takim razie zdradź nam pięć londyńskich miejscówek z Twojej listy, tych najbardziej ulubionych?
Na czele listy zawsze jest Barbican, wielka i piękna dzielnica z betonu, jak ja to mówię „Watykan światowego brutalizmu”. Może to na pierwszy rzut oka brzmieć strasznie, ale jest to spójna, bardzo dobrze zaprojektowana całość, z ogromną ilością zieleni, mnóstwem wody, pięknych zakątków i z fantastycznym detalem, nie wiadomo w co oko włożyć. I to na pewno jest moje prywatne odkrycie, gdzieś z połowy lat 80., a zacząłem intensywnie tu bywać w ciągu ostatnich paru lat.
Architektury brutalistycznej i ogólnie budowli z lat 60. szukam gdziekolwiek jestem w Londynie, więc może potraktujmy to jako kolektywne ulubione miejsce. Jest jej w Londynie dużo, to pewnie materiał na książkę bardziej niż na szybką opowieść
Takim miejscem, nowo-starym odkryciem, jest Coal Drops Yard, czyli cała nowa dzielnica z tyłu za dworcem King’s Cross. To fenomen, udało się w centrum miasta, na dawnych terenach przemysłowych, stworzyć ogromną nowoczesną dzielnicę, gdzie miesza się stare z nowym, w bardzo ładny sposób i oddać mieszkańcom Londynu spory kawał terenu, do tej pory nieużywany. Podobna sztuka udała się z Battersea Power Station, ruiną dawnej elektrowni zamienioną w przepiękne centrum handlowo-rozrywkowe. Uwielbiam dawanie drugiego życia starym budynkom, Anglikom bardzo dobrze to wychodzi.
Dalej, mój ulubiony Crystal Palace, znany bardziej przez to czego tam już nie ma, niż przez to co jest, czyli wielki ogromny szklany pałac, który tam stał przez kilkadziesiąt lat, górujący nad połową Londynu, i spłonął w 1936 roku. Został po nim ogromny przepiękny park, a w nim przedziwna, nie wiem, jak to nazwać, instalacja, w postaci wielkich betonowych dinozaurów, nad brzegiem jeziora, w specjalnie zaaranżowanym prehistorycznym otoczeniu. I wcale nie jest to atrakcja tylko dla dzieci, bo naprawdę warto zobaczyć jak można było zrobić fajną wystawę 100 lat temu. To jest też moja lokalna atrakcja, mieszkam prawie za rogiem.
Ulubione miejsce spacerów to południowy brzeg Tamizy – od South Bank, gdzie stoją między innymi Royal Festival Hall i i National Theatre, Oxo Tower, Tate Modern, Borough Cathedral, Borough Market, stacja London Bridge, aż po Tower Bridge i Tower of London. Mieszanka historii, budynki sprzed kilkuset lat, XIX wiek, ale i beton z lat 60.
Na pewno dodałbym dworce kolejowe i różne stacje, bo jestem fanatykiem transportu kolejowego. Fantastyczne St Pancras czy stojące obok King’s Cross, przepiękny niedawno przebudowany London Bridge, stacje Elizabeth Line, wiele stacji metra czy lokalnych stacji kolejowych.
Z miejsc mocno historycznych – enklawa zieleni w samym centrum Londynu – Lincoln’s Inn Fields, piękny park, obok prześliczne i mocno bajkowe zabudowania Lincoln’s Inn, które zagrały m.in. w Harrym Potterze. Po sąsiedzku jest też jedno z moich ulubionych muzeów, czyli John Soane’s Museum, a obok masa pięknych i eleganckich budynków i kamienic.
Wiesz co, jeszcze jedna rzecz mi umknęła, à propos ulubionych miejsc w Londynie. Bardziej jako zjawisko, niż jako miejsce – Tamiza i to wszystko, co jest wzdłuż niej. Londyn bez Tamizy by nie istniał, a na pewno nie byłby dzisiejszym miastem, była osią transportową i mówiąc symbolicznie matką karmicielką. Teraz dzięki Tamizie mamy piękne miejsca i widoki, relaks i rozrywkę, ale i mnóstwo niesamowitych historii.
No cóż, nazwa mojego bloga Blondynka nad Tamizą nie wzięła się z przpadku. Zawsze podkreślam, że moje ukochane miejscówki i spacery są zawsze wzdłuż wody i niemal zawsze nad brzegiem Tamizy.
Oboje jesteśmy warszawiakami, Ty z pochodzenia, ja z długoletniego zamieszkania i zawsze miałem problem z brakiem połączenia Wisły i Warszawy. To się teraz bardzo ładnie zmienia, ale wciąż w sporej części Warszawa jest odwrócona plecami do Wisły. A Tamiza tutaj jest szalenie ważnym składnikiem tutejszej rzeczywistości. Należy się jej mnóstwo miłości i szacunku!
Czy jest jakaś typowa atrakcja Londynu, którą można zobaczyć inaczej, niż turystycznym okiem?
Pewnie banalnie to zabrzmi, ale warto poznać historię miejsc, które się ogląda i zwiedza, czasem nawet jeden szczegół zupełnie zmieni sposób odbioru.
A już czysto turystycznie mówiąc, warto pójść coś obejrzeć jeszcze raz, kiedy pada albo wieczorem, albo wcześnie rano. W każdym z tych przypadków będzie też dużo mniej ludzi. Deszczowa Tamiza albo wielkie szklane wieżowce w City – rewelacja!
Dzielnica, w której chciałbyś zamieszkać nazywa się…?
Prawdopodobnie Barbican i mieszkanie na szczycie któregoś z wieżowców. To jest bardzo kosztowne marzenie i wątpię, żeby się spełniło, ale byłoby to coś, w rodzaju „poszedłem do nieba”, w związku z miłością, jaką mam dla tego miejsca.
To właśnie jedna z prawd o Londynie: na pytanie o pięć najbardziej ulubionych miejsc, dajesz siedem i dorzucasz kolejne. Choć bardzo się starasz zmieścić w zadanej konwencji, to i tak trudno Ci się zdecydować, bo myśląc o tej gigantycznej aglomeracji, ciężko ograniczyć listę do pięciu ulubionych miejsc.
Napisałaś na swoim blogu, że Londyn nie miasto, ale 33 dzielnice-miasta. Ja zawsze mówię, że to jest federacja gmin, a nawet federacja wszechświatów, z zewnątrz trudno zrozumieć fenomen Londynu, który nie jest jednorodną i typową aglomeracją. Na przykład: skąd jest ten przedziwny, nielogiczny i irytujący układ ulic? Stąd, że historycznie każda dzielnica rozwijała się całkiem autonomicznie i po swojemu. To nie jest fantastycznie zaprojektowany i precyzyjnie działający organizm miejski, jak na przykład Paryż, dla mnie w ogóle najlepsze miasto świata. Ale Londyn, mimo tego, że jest ogromny i męczący, to cudo, czym by nie był, galaktyką czy nie-miastem.
Najbardziej niedocenione miejsce, w Twoich oczach warte uwagi to?
Spore fragmenty południowo-wschodniego Londynu, Bermondsey, Rotherhithe, Deptford, które nie mają może jakiś wielkich atrakcji, ale są pełne historii, mają mnóstwo uroczych miejsc i widoków. Bermondsey i Rotherhithe to historyczne dzielnice doków nadrzecznych, a Deptford było zagłębiem stoczniowym, tutaj powstawała morska potęga brytyjska.
W północnym Londynie piękne i urokliwe Islington i Angel, bardzo ładna architektura, dużo zieleni, ciekawe sklepy i knajpy.
Mieszkasz tu już od kilkunastu lat. Jak przez ten czas, według Ciebie, zmienił się Londyn?
Zmienił się nieprawdopodobnie od czasu, kiedy tu przyjechałem 12 lat temu. Skala zabudowy jest zupełnie niesłychana, nie zawsze jest to niestety to architektura wysokiej jakości. Na przykład większość nowych budynków mieszkalnych wygląda, jakby powstały czterema kliknięciami myszki w programie graficznym, trochę lepiej jest z budynkami komercyjnymi.
Centrum zmienia się tak szybko, że przestaję poznawać niektóre okolice, chociażby Oxford Street. Co chwila znikają całe kwartały ulicy i pojawiają się taśmowe szklane wynalazki, rzadko ładne, raczej zimne i bez przyjaznego ducha.
Są też super przykłady łączenia starej i nowej architektury – Coal Drops Yard – cała dzielnica za King’s Cross, Tate Modern, zamieniona na centrum handlowe elektrownia, czyli Battersea Power Station – miejsce absolutnie fenomenalne, mimo bycia centrum handlowym, czy St Pancras Station, pałaco-stacja kolejowa.
Coraz lepsza jest infrastruktura transportowa, wbrew popularnemu lokalnemu przekonaniu, że jest beznadziejna. A jest super. Oczywiście natychmiast trzeba tu wspomnieć o niedawno otwartej Elizabeth Line, którą też powinienem dorzucić do listy swoich ulubionych miejsc. Jest objawieniem transportowym, ale i obiektem dumy, każdego nowo przybyłego londyńczycy pytają „a jechałeś już Elką?”. Ja oczywiście też.
Co według Ciebie powinien zobaczyć każdy kto zawita do Londynu tak, żeby mógł poczuć czym jest to miasto?
Przez pierwsze dwa dni najlepiej odhaczyć wszystkie te najbardziej turystyczne miejsca, do których Ty i ja raczej nie chodzimy. Big Beny, Westminstery, Kupidyny, Downing Street, Hyde Park i wszystko to, co na pierwszych stronach ma każdy przewodnik. A potem można zwiedzać spokojniejsze miejsca, dużo prawdziwsze i więcej mówiące o tym, czym jest to miasto. Warto zboczyć z głównych szlaków turystycznych, wskoczyć gdzieś za róg, pójść w poprzek, a nie wzdłuż, przejść się inną stroną rzeki niż wszyscy chadzają. Londyn to nieprawdopodobna mieszanka historii, doświadczeń i kultur, i warto chociaż trochę tego dotknąć. Wymuskane syntetyczne ulice, gdzie są same śliczne panie i śliczni panowie w drogich samochodach, to nie jest Londyn. Mówię oczywiście o Kensington i tym podobnych.
Dla mnie taki ‘prawdziwy’ Londyn to Brick Lane, gdzie są i hinduskie knajpy i hipsterskie kramy i baigle z wołowiną, czy Brixton, intensywna mieszanka angielsko-karaibska pod coraz większym naporem gentryfikacji, owsianego latte i wegańskich przekąsek.
Na co należy zwracać uwagę eksplorując Londyn?
Trzeba się przygotować fizycznie, nastawić na spory wysiłek, bo tu odległości są spore, mieć wygodne buty, butelkę z wodą, najlepiej wielorazową oczywiście. Jak ja kogoś oprowadzam po Londynie, to są to forsowne marsze, ale zawsze ostrzegam, że będzie ciężko i długo, zwyczajowa trasa to jakieś 20 km.
Chodzenie to podstawa, żeby jak najwięcej zobaczyć, ale jeśli trzeba gdzieś podjechać, to zawsze polecam autobusy – są wolniejsze niż metro, ale jadą na powierzchni i można zwiedzać z okna.
Ludzie przyjeżdżający tutaj pierwszy raz zwykle przywożą przekonanie o angielskości pogody, czyli deszcz i mgła i dziwią się, że tak nie jest, że nawet jak pada często, to krótko. Ja dlatego przekornie mawiam „nie bierz parasola, bo i tak będzie padać”, bo ten deszcz jest nieszkodliwy.
Trudno rozmawiając o Londynie nie zahaczyć o tutejszą kuchnię i londyńskie specjały. Wbrew pozorom nie są to English breakfast czy tikka masala. Jak Twoje smakowanie Londynu i Twoja kuchnia wzbogaciły się od kiedy tu mieszkasz?
Śniadania angielskiego to bym w sumie bronił. To wynalazek historyczny okolic wojny, ktoś mi kiedyś powiedział, że powstało, żeby ludzie po nim mogli iść do fabryki i do wieczora robić bomby. Jedzenie dość skromne i proste, ale naładuje energią i zatka na resztę dnia.
I to właściwie też należałoby dopisać do listy rzeczy, które trzeba zrobić po raz pierwszy w Londynie. Zjeść angielskie śniadanie, podobnie fish and chips, pewnie na talerzu, skoro nie podają od dawna w wielkiej tutce z gazety albo szarego papieru. Swoje pierwsze fish and chips jadłem 25 lat temu w Kornwalii, zimą – góra tłustych frytek, na niej wypadająca z panierki i z papieru ryba, wiatr jakieś 90km/h. Jak się coś takiego opanuje, to człowiek się niczego potem nie boi w tym kraju.
W tym mieście masz dostęp do prawdopodobnie wszystkich możliwych rodzajów jedzenia i kuchni świata, oczywiście niby wszędzie tak już teraz jest, ale tu jest „najbardziej”. Knajpy na każdą kieszeń i smak, od eleganckich, po zwykłe „dla sąsiadów’ i budki uliczne i stragany. Fenomenalne sklepy tureckie, wszystko w nich jest, tureckie, arabskie, bułgarskie, polska kiełbasa i serek ziarnisty, ale i świeże warzywa, owoce i zioła. Ja się na przykład dopiero tutaj nauczyłem, po co są liście laurowe czy estragon, bo tu są świeże, a nie stare i pokruszone z torebki.
Równie cudne są sklepy chińskie czy japońskie, w których masz rzeczy absolutnie przedziwne, czasem lepiej nie wiedzieć co to jest. Wielki chiński sklep w Chinatown odwiedziłem kiedyś z koleżanką po większej ilości białego wina, to dopiero zabawa.
Brytyjczycy jest bardzo progresywni, jeśli chodzi o jedzenie, więc jest ogromny wybór jedzenia wegańskiego, wegetariańskiego, podobnie jest z jedzeniem bezglutenowym.
Zapytam Cię jeszcze o miejscowe lisy, bo wiem, że masz z nimi relację szczególną.
To prawda, lisy są dla mnie bardzo ważną częścią tutejszej rzeczywistości. Tutaj nie ma wścieklizny, więc nie trzeba się ich bać, ale to silny wdruk, przeszło mi dopiero po paru latach. A teraz jak widzę lisa, mówię „cześć lis!”. Trzeba się im kłaniać, koniecznie! Jak na przykład w Polsce coś mignie za rogiem, to jest to zwykle kot, tutaj najczęściej to lis.
To są zwierzęta terytorialne, w związku z tym, po pewnym czasie zaczynasz je poznawać. Jak nie ma lisa, to jest coś nie tak, coś się mogło stać, zwłaszcza, że one niestety nie żyją długo. Moją rodzinę lisów żyjącą u sąsiadów w ogrodzie obserwuję codziennie, pan lis jest rudy i puchaty, bardzo elegancki, pani lisowa jest bardziej bura i ma mocno potargany ogon. Ostatnio przyszła do mnie w gości, kiedy wyszedłem wieczorem wyrzucić śmieci, ona się zupełnie nie boi ludzi, w ciągu dnia siedzi na chodniku albo śpi u nas pod domem na trawie. Dobrze mieć swojego lisa w Londynie.
Skoro dotknęliśmy natury, to rzućmy jeszcze światło na Twoją ekologię. Jak wygląda ekologiczny Londyn?
Z tym jest różnie, ponieważ dominuje tu model obłędnej i obsesyjnej konsumpcji, to trzeba ciągle kupować, jeść i pić, a opakowaniem trzeba niezwłocznie należy rzucić o ziemię albo wsadzić w szczeble płotu. Naród słabo nie recyklinguje, nie myśli o tym, ważne, że jesteśmy fajni i wrzucamy fotki do sieci. A ja swoje śmieci z miasta zabieram do domu. I jeszcze terroryzuję innych. Sama przed chwilą widziałaś, jak pogoniłem trzech młodzieńców, którzy zostawili śmieci, w tym puszkę na ławce, ale grzecznie wrócili i śmieci zabrali.
Jest coraz więcej jedzenia pochodzenia roślinnego, to ważne dla środowiska, choć mogłoby być pakowane w mniej plastiku. Ja jestem dość radykalny i to co mogę, kupuję luzem do swoich opakowań. Sklepów, gdzie to można robić jest sporo, zwykle co najmniej jeden na dzielnicę. Nawet się zastanawiałem czy sieci ekologicznych sklepów, w której robię najczęściej zakupy, nie wymienić jako ulubionego miejsca w Londynie. Zrobię im reklamę – nazywają się The Source.
Miasto próbuje ratować nas przed uduszeniem się, jest coraz więcej autobusów i aut elektrycznych, coraz bardziej rozszerza się strefa niskiej emisji, autem trudno wjechać do centrum. Jest znakomity i rozbudowany transport miejski, można rzadko używać auta. Piesi i rowerzyści mają priorytet, co jest super, bo centra miast i dzielnic są dla ludzi, nie dla aut.
Nie jeżdżę rowerem do centrum, bo mam daleko i parę wzgórz po drodze, ale cieszy mnie, że w mieście jest ogromna sieć autostrad rowerowych, kierowcy pewnie cieszą się mniej, bo powstają zwykle kosztem ulic.
Jeśli tak niełatwo tu żyć, to dlaczego w ogóle warto? Co daje Londyn czego nie dają Warszawa Berlin czy Rzym?
To jest poniekąd powrót do pierwszego pytania – bo to jest Londyn: połączenie miłości z nienawiścią, miliard możliwości, opcji, doświadczeń, zmian, szans, które niby istnieją w każdym dużym mieście, tylko nigdzie nie będzie to na taką skalę jak tutaj, męczy, ale jaka to przyjemność! Chociażby dlatego, że Londyn jest gigantyczny, jest to największe miasto kontynentu. Wyjechałem z Londynu na dwa lata, bo miałem już tego dość. Ale dobrze mi to zrobiło, wróciłem, przeprosiłem się z Londynem i jesteśmy w najlepszych stosunkach w naszej wspólnej historii. I mam nadzieję, że tak pozostanie.
Jeśli ten post albo mój blog spodobał Ci się na tyle, żeby postawić mi symboliczną angielską herbatkę albo kieliszek prosecco, (które piję jak herbatkę), to wystarczy, że klikniesz przycisk poniżej.
Dziękuję i obiecuję, że wzniosę toast za Twoje zdrowie (także herbatką, jak będzie trzeba)!
1 thought on “Brutalistyczna prawda o Londynie, czyli dobrze mieć swojego lisa”