Na tę miejską wycieczkę na drugi kraniec Londynu szykowałam się od dawna, ale udało mi się ją zrealizować dopiero ostatnimi czasy. Celem mojej podróży miało być przede wszystkim zwiedzanie muzeum Zygmunta Freuda – słynnego ojca psychoanalizy. Jednak okazało się, że ten spacer, połączony ze zwiedzaniem, ma kilka warstw (zupełnie jak proces badawczy utytułowanego doktora), a jedną z nich jest uroda i zaskakująca aura okolicy, w której przed wieloma laty zamieszkiwał. Zresztą nie namieszkał się tu jakoś szczególnie długo, bo od jego przymusowej przeprowadzki do Londynu w 1938 roku, do wyprowadzki na tamten świat (również nieco przymuszonej), minął zaledwie rok. Przez ten czas uznany psychiatra zdołał jednak zgromadzić w swoim londyńskim domostwie niezliczoną ilość artefaktów, w tym wiele egipskich starożytności, co mnie, adeptkę archeologii, mocno zdumiało, bo byłam przekonana, że gromadził on głównie pacjentów.















Ci z kolei musieli pochodzić z jakiś bardziej odległych zakątków Londynu, bowiem w bezpośredniej okolicy domu pana Freuda jest tak przeurodziwie i malowniczo, a posesje i otaczające je uliczki wyglądają niemal bajkowo, zatem jestem przekonana, że jego sąsiadom musiało się tu żyć jak w raju. A i teraz łatwo stąd do niego trafić, bo samochody suną po jezdni niemal bezgłośnie, dlatego gapiąc się w zachwycie, na któryś z bajkowych widoków można nie zauważyć cichej limuzyny i dostać nagłą podwózkę do samego nieba.
Wracając jednak do potencjalnych pacjentów słynnego psychiatry, których leczył on między innymi z nerwicy, to moim zdaniem, w tej okolicy trudno było jej się nabawić. Ponieważ większość tutejszej zabudowy pochodzi w przełomu XIX i XX wieku, ma się wrażenie, że od czasów zawodowej aktywności doktora nic się tu nie zmieniło, wciąż panuje iście przedwojenny klimat. Zresztą oceńcie to sami, a ja tymczasem powiodę Was pod drzwi urokliwego domu pod numerem 20-tym na Maresfield Gardens, który był ostatnim ziemskim adresem doktora Freuda (tutaj). Oczywiście jak zawsze przy okazji zwiedzania, warto mieć przy sobie kartę National Art Pass, która upoważnia do zniżek w wielu muzeach i galeriach Zjednoczonego Królestwa, a o której więcej wspominałam Wam tutaj. Dzięki niej wizyta w dawnym domu doktora kosztowała mnie 50 % ceny podstawowej, czyli tylko £7.






Austriacki sznyt domu dr Freuda
Zwiedzanie tej klimatycznej posiadłości zaczyna się od ogrodu, usytuowanego na tyłach, skąd turyści trafiają wprost do sklepiku, w którym unosi się duch słynnego psychiatry, a jego podobizny wyglądają z każdego zakamarka. Można tu nabyć pamiątkę związaną z postacią doktora, we wszystkich możliwych odmianach, decydując się na Freuda w wersji classic, czyli drukowanej, mosiężnego, zdrewniałego, skapcaniałego (i to dosłownie, bo w miejscowej ofercie znajduje się podobizna ojca psychoanalizy w formie kapci), czy nawet miękiszona, czyli w wersji pluszowej. Przy zakupie jednej z tych ostatnich propozycji warto pewnie zadać sobie nieodmiennie nurtujące świat pytanie: „ciekawe co by na to powiedział Freud?” Niezależnie jednak od tego co by powiedział, to jego dom bardzo wiele mówi o nim samym, dlatego polecam spędzić tu jakiś czas, snując się po pokojach.









Przygotowani na każdą turystyczną ewentualność organizatorzy proponują nawet kilka wersji zwiedzania, dostosowanych do czasu jaki zamierza się na to przeznaczyć. Można więc wybierać między 30-to minutową, godzinną czy półtoragodzinną opcją, a w każdej z nich wymienione i przewidziane są stosowne aktywności i atrakcje. Zresztą zaglądając na stronę muzeum wyraźnie widać, że zarządcy obiektu starali się zmonetyzować całą freudowską spuściznę, na wiele mniej i bardziej przemyślnych sposobów. Oprócz zwiedzania, program muzeum oferuje więc cały szereg kursów i sesji szkoleniowych o tematyce psychologicznej (tutaj).















Jednak głównym powodem, dla którego przekroczyłam progi tego domu jest najsłynniejsza na świecie kanapa – prekursorka kozetki psychoanalitycznej. Niezależnie od tego czy ma się za sobą seanse odbywane na kozetce czy też zna się temat jedynie z miliona scen książkowych i filmowych, to ów mebel w gabinecie Freuda niewątpliwie rozpala wyobraźnię, bo od niego wszystko się zaczęło.

Historia pewnej kozetki
Słynna psychoanalityczna kanapa była prezentem od pacjentki, Madame Benvenisti, podarowanym około 1890 roku. Bogato zdobiona narzuta Qashqa’i okrywająca historyczny mebel, którą dodał sam Freud, skrywa raczej prosty kształt z drewnianą ramą, zarzuconą haftowanymi poduszkami. Tak wyglądało pierwsze niemedyczne łóżko w domowo-lekarskim gabinecie. Kanapa od zawsze była częścią domu Freuda i pojawiła się tu razem z nim, kiedy przybył on do Londynu z Wiednia w 1938 roku. Było to niezbędne do odtworzenia tej samej atmosfery wiedeńskiego fin-de-siécle, w której wcześniej żył i pracował słynny psychiatra.
W londyńskim gabinecie Freuda można także obejrzeć jego biurko, na którym umieścił swoje ulubione antyki. A tuż obok – niezwykłe, antropomorficzne krzesło, zaprojektowane specjalnie dla doktora tak, aby dostosowało się do jego preferowanej pozycji siedzącej, czyli z nogami na jednej z poręczy krzesła. Jest tu także Gradiva, czyli kopia płaskorzeźby z Muzeów Watykańskich, która zajmuje szczególne miejsce nie tylko w gabinecie Freuda, ale i w jego dorobku naukowym. Pojawia się ona w eseju, w którym doktor poddaje psychoanalizie powieść Wilhelma Jensena „Gradiva”, a zwłaszcza jej bohatera. O tym co z tego wynikło wiedzą znakomicie wszyscy fani twórczości i spuścizny naukowej Freuda.












A tym którym nie dość psychoanalitycznych kozetek, proponuję obejrzenie jeszcze jednej z nich. Znajduje się ona na piętrze, tym razem, w gabinecie córki doktora – Anny, która przejęła pałeczkę po swym ojcu i podjęła się prowadzenia pionierskiej pracy badawczej nad psychoanalizą dzieci. Kozetka doktor Anny, podobnie jak cały jej gabinet, mają znacznie bardziej surową i oszczędną formę.



Na półpiętrze znajdują się także dwa słynne obrazy. Pierwszy jest autorstwa pacjenta Zygmunta Freuda, Siergieja Pankejeffe, znanego jako Wilkołak i przedstawia jego sen o wilkach siedzących na drzewie. Drugi to portret słynnego doktora autorstwa nie mniej słynnego surrealisty Salvadora Dali.






Dom ze swoim ciekawym rozkładem zachował jakąś tajemnicę i nieuchwytny nastrój, które snują się za zwiedzającymi utrzymując ich w klimacie lat 30-tych. Ta atmosfera minionej epoki nie mija także po wyjściu na zewnątrz, kiedy przemierza się okoliczne senne i eleganckie uliczki.









Kojąco-terapeutyczna oferta Hampstead
A gdyby jednak, jakimś cudem, znalazł się na niebiańskim West Hampstead ktoś kto cierpi na nerwicę, a z oczywistych względów ze słynnej kozetki doktora skorzystać już nie może, to jest takie miejsce, które pozwala koić nerwy, w sposób twórczy, rekreacyjny i całkiem pożyteczny. Kilka przecznic od dawnego domu Freuda znajduje się lokal, który zwie się Art4Fun (tutaj) i oferuje wszystkim chętnym możliwość zdobienia ceramiki (do wyboru 500 wzorów). A po procesie szkliwienia i wypalania można swoje arcydzieło zabrać do domu.








Odkryłam jego istnienie zupełnie przypadkiem, w drodze do czeskiej restauracji Bohemia, której odwiedzenie miałam w planach w pakiecie z Muzeum Freuda. Przez dobrą chwilę zastanawiałam się co może łączyć ze sobą ostatni brytyjski adres austriackiego doktora i czeską knajpę, aż przypomniałam sobie, że jest pewien wspólny mianownik. Otóż ojciec psychoanalizy przyszedł na świat we Freibergu na Morawach. A zatem wzniesienie kufla morawskiego piwa było nie tylko w pełni usprawiedliwione, ale wręcz wskazane.







Czeski obiad w klimacie retro
Pokrzepiona tą myślą dotarłam do Bohemia House, mieszczącego się w jednym z klimatycznych domków charakterystycznych dla West Hampstead. Sam doktor nie miał szans bywać w tym miejscu, jako że otwarło ono swoje podwoje tuż po wojnie, w 1946 roku, czyli siedem lat po śmierci Freuda (tutaj).


Wnętrze w stylu retro oferuje tradycyjne, by nie rzec oldskulowe klimaty i może być propozycją dla wszystkich szwejkujących szwendaczy, którzy cenią sobie czar takich miejsc, omijanych przez modę i współczesne trendy szerokim łukiem. Zamówiłam, dla formy, gulasz z knedlikami i kiedy zaciekawiona zajrzałam przez okienko do wydawania potraw, to moim oczom ukazał się pocieszny obrazek. Oto dwóch panów kelnerów właśnie stukało się kuflami wypełnionymi piwem po brzegi – taki mały oddech i regeneracja w ramach pracy. Niestety nie byłam przygotowana na taki obrót spraw (w gruncie rzeczy bardzo czeski) i nie zdążyłam uwiecznić tej scenki rodzajowej, dlatego musicie uwierzyć mi na słowo.










Ten rozkoszny wizerunek restauracji, pozostający poza obowiązującą modą, jeszcze bardziej manifestuje się w sali, która, sądząc po „wytwornym” wystroju, jest przeznaczona na specjalne okazje. Tu stoły przykryte są białymi obrusami, ściany zdobią złote sztukaterie, a z obrazów spoglądają woje i wojaki niekoniecznie Szwejki – całość ma najwyraźniej sprawiać eleganckie wrażenie. I być może w Czechosłowacji lat 70-tych takie by sprawiała. Wnętrza i ich przeznaczenie kojarzą mi się z polonijnymi domami kultury, jak choćby Klub Orła Białego, takimi, gdzie czas się zatrzymał, co najczęściej nie jest do końca zamierzoną intencją jego zarządców.



Ciche sąsiedztwo dobrze ułożonych sąsiadów
Uraczeni dawnymi smakami i wspomnień czarem podreptaliśmy głównymi arteriami West Hampstead mijając po drodze kameralny cmentarz, przedzielony szeroką spacerową aleją, i osłonięty dyskretnym ogrodzeniem, przed kroczącymi nią spacerowiczami. Wydał mi się on równie urokliwy jak mój ulubiony Abney Park Cemetery, o którym wkrótce Wam napiszę, czekam tylko na porę, w której bardziej się zazieleni.






Tymczasem ostatnim niespodziewanym akordem naszej wycieczki okazał się znak wskazujący drogę do Menelik Road. Oczywiście z miejsca zapragnęłam ją zobaczyć, bo któż nie byłby ciekawy ulicy o tak intrygującej nazwie. Kiedy już się tam znalazłam okazało się, że domki wyglądają całkiem zwyczajnie, czym byłam lekko zawiedziona. Jednak pod koniec jej biegu czekała na mnie niespodzianka – domostwo, które idealnie wpisywało się w nazwę ulicy i było dla niej stosownym wytłumaczeniem. To coś na kształt „Menelik House” – domu, który za sprawą swego menelskiego wyglądu i standardu mógł śmiało pełnić rolę wizytówki Menelik Road. Ubawieni tym ostatnim akcentem naszego spaceru, pozostawialiśmy West Hampstead przekonani, że pozostanie niezmienione do czasu, gdy tu znowu zajrzymy, no może z wyjątkiem ostatniego opisywanego przeze mnie domostwa, które w przeciwieństwie do atmosfery całej okolicy wyraźnie chyli się ku upadkowi.







Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit. Ut elit tellus, luctus nec ullamcorper mattis, pulvinar dapibus leo.
Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit. Ut elit tellus, luctus nec ullamcorper mattis, pulvinar dapibus leo.