Najskuteczniejszym sposobem oszczędzania na kulturze, zwłaszcza w obłędnie drogim Londynie, jest oczywiście całkowita z niej rezygnacja. Wie to z pewnością wielu, a nawet bardzo wielu, naszych rodaków zamieszkujących stolicę Wielkiej Brytanii i wciela tę zasadę w życie, na co dzień, i od święta. Ale są i tacy, którym jakoś bez kultury żyje się gorzej, choć mieszkając na Wyspach muszą ją sobie dozować, bo kultura i sztuka są tutaj na wysokim poziomie i w równie wysokiej cenie. Zwłaszcza te będące w ofercie sali koncertowych, teatrów i muzeów. I dlatego tym razem, spróbuję się z Wami podzielić moimi sposobami na tanie zwiedzanie. A przy okazji zdradzę Wam i opiszę moją od lat ulubioną galerię, do której każdy miłośnik sztuki może chadzać do woli, nie wydając przy tym ani pensa.
Magiczna karta zwiedzacza
Jednak zanim powiodę Was sekretną ścieżką do The Wallace Collection, bo o niej mowa, najpierw kilka słów, a raczej zdań o moim sposobie na „tańszą kulturę” w Londynie. Jeśli chce się do sprawy podejść kompleksowo to zamiast wybierać wyłącznie stałe ekspozycje muzealne dostępne za darmo, można zdecydować się na rozwiązanie, które uwzględni promocyjną cenę biletów do wielu instytucji kultury. Ja korzystam z karty National Art Pass, która obejmuje ponad 800 muzeów, galerii i obiektów historycznych w całej Wielkiej Brytanii. Jej posiadacze mają bezpłatny wstęp do ponad 250 miejsc i 50% zniżki na najważniejsze wystawy, w tym między innymi w British Museum, National Gallery, Tate i V&A. Jednorazowy roczny koszt tej karty to £73, można też podarować kolejną za £43 towarzyszowi muzealnych wycieczek (tutaj).
Oczywiście, każde z tych miejsc oferuje swoim stałym klientom uzależnionym od sztuki membership, czyli kartę członkowską uwzględniającą rozmaite bonusy w zależności od polityki promocyjnej danej instytucji.
Pan Wallace zaprasza
Jednak, kiedy niektórzy z Was zaczynają „obracać w myślach” opcję zakupu zniżkowej karty ja wykorzystam ten moment na małą opowieść o galerii pana Wallace’a. Sami zobaczycie, że warto.
Choć znajduje się ona w samym centrum Londynu, to by tam trafić, trzeba się o niej wcześniej dowiedzieć, tak sprytnie jest schowana na tyłach Oxford Street, za plecami słynnego domu handlowego Selfridges. Stojąc na tłocznej i dudniącej wszystkimi odgłosami miasta ulicy Oxford, niemal nie sposób domyśleć się istnienia tego sekretnego zaułka i trudno sobie wyobrazić, że te dwa światy – pełną zgiełku najsłynniejszą ulicę handlową Londynu i ciche eleganckie otoczenie galerii pana Wallace’a – dzieli jedynie kilka minut spaceru. Przyznam, że często traktowałam to miejsce jako wybawienie, kiedy grzęznąc w „zupie turystów” na Oxford marzyłam o chwili wytchnienia. Wystarczyło dać dyla w małą uliczkę biegnącą wzdłuż bocznej ściany Selfridges, by uciec z handlowego piekła – wprost… w XIX wiek.
Zanim dotrze się do Hertford House, w którym mieści się galeria, trzeba obejść Manchester Square, z prywatnym zielonym ogrodem dostępnym tylko mieszkańcom okolicznych apartamentów. To miejsce, w którym mieszkania raczej się dziedziczy niż je kupuje. I właśnie w tej odpowiednio zasobnej okolicy znajduje się dawna kamienica rodziny Seymour, Marquesses of Hertford będąca siedzibą niezwykłej kolekcji sztuki.
Kolekcja z odrobinę nieprawego łoża
Kamienica, którą ja wolę określać pałacykiem wzięła swą nazwę od Sir Richarda Wallace’a, który to stworzył bogatą kolekcję sztuki wraz z markizami Hertford, na przełomie XVIII i XIX wieku. Jest ona uważana za jedną z najwspanialszych i najbardziej znanych kolekcji na świecie.
Początek tym zbiorom dała prywatna kolekcja utworzona przez pierwszych czterech markizów Hertford, w tym Richarda Seymoura-Conwaya, 4. markiza Hertford. Uznawany za jednego z największych kolekcjonerów XIX wieku, mieszkał w Paryżu i traktował swoją londyńską rezydencję jako magazyn dla stale powiększającej się kolekcji sztuki. Pozostawił całą tę spuściznę swojemu nieślubnemu synowi, Sir Richardowi Wallace’owi. Po jego śmierci w 1897 roku, jego owdowiała małżonka Lady Wallace podarowała kolekcję narodowi brytyjskiemu. Był to zdumiewający zapis i jeden z największych darów dzieł sztuki, jakie kiedykolwiek zostały przekazane na własność publiczną. I tak od 1900 roku każdy kto przekroczy progi Hertford House może podziwiać wyjątkowe zbiory całkowicie za darmo (tutaj).
O tym co markiz z markizem zgromadzili
Zbiory obejmują sztukę piękną i dekoracyjną od XV do XIX wieku, a jej największymi atutami są: wybitna kolekcja XVIII-wiecznej sztuki francuskiej, wiele cennych obrazów z XVII i XIX wieku, średniowieczne i renesansowe dzieła sztuki oraz jedna z najwspanialszych kolekcji książęcej broni i zbroi w Wielkiej Brytanii. Wszystko to umieszczono w 25 galeriach. Ale skromny front kamienicy-pałacyku w najmniejszym stopniu nie zdradza, że jest ich tu aż tyle. Galerie zastąpiły stajnie, wozownie i palarnię oraz część prywatnych pomieszczeń na piętrze dawnej rezydencji markizów Hertford. Większość pokoi sztuki rozlokowana jest w amfiladzie i przechodzi się z jednej sali do drugiej, podziwiając ich bogaty wystrój, a przede wszystkim zabytkowe i cenne artefakty.
Spośród całej listy wyjątkowych dzieł sztuki mam tu swoje dwa ulubione, przed którymi zawsze muszę sobie trochę pobyć. Jeden to portret 16-letniego Tytusa syna mistrza Rembrandta. Słynny ojciec przedstawił go w weneckim kostiumie i charakterystycznym czerwonym berecie. Co istotne – w przeciwieństwie do innych obrazów Rembrandta, autentyczność tego wspaniałego portretu nigdy nie została zakwestionowana.
Drugi mój ulubiony punkt programu to „Huśtawka” Fragonarda. Wciąż bawi mnie widok niedorzecznie długiego damskiego udka (prawego) ukrytego pod morelowymi warstwami rozhuśtanych falbanek i jednocześnie rozczula lot frywolnie wyrzuconego w powietrze pantofelka. To rokokowe caco przywodzi jednak na myśl nieco mniej zabawne i bardziej wstydliwe sposoby, jakimi brytyjscy kolekcjonerzy wchodzili w posiadanie tego typu artefaktów. Otóż wiele angielskich prywatnych zbiorów bogaciło się w dzieła z czasów ancien régime, nabywane przez zamożne rodziny podczas rewolucyjnych wyprzedaży, odbywających się we Francji po zakończeniu rewolucji francuskiej. I tak The Wallace Collection, Waddesdon Manor i Royal Collection, wszystkie trzy znajdujące się w Wielkiej Brytanii, to jedne z największych i najcenniejszych kolekcji francuskiej sztuki dekoracyjnej z XVIII wieku na świecie, rywalizujące jedynie z Musée du Louvre, Château de Versailles i Mobilier National we Francji. Na obronę dawnych nabywców można powiedzieć, że „lepiej kupować niż ma się zmarnować”, ale z podobnych pobudek brytyjscy „koneserzy zabytków” zgromadzili u siebie poł świata, nie zawsze zresztą kupując…
Modowe inspiracje z przyłbicą w tle
Ta kameralna świątynia sztuki ma swoich stałych bywalców. Swego czasu można tu było spotkać ikoniczną i ekscentryczną brytyjską projektantkę mody – Vivienne Westwood, która zjawiała się w The Wallace Collection w poszukiwaniu modowych inspiracji. Efekty jej wizyt były jakiś czas później wyraźnie widoczne na wybiegu, po którym kroczyły modelki w butach do złudzenia przypominających te będące częścią muzealnych zbroi.
Na znużonych zwiedzaniem czeka elegancka kawiarnia, ulokowana na dziedzińcu i widoczna z pomieszczeń na parterze. Można w niej wytwornie zasiąść na afternoon tea i wielu londyńczyków oraz turystów korzysta z tej okazji, w przerwie pomiędzy kontemplowaniem sztuki.
Część z tych pomieszczeń utrzymanych w stylu wiktoriańskim wygląda tak, jakby Sir Wallace opuścił je przed chwilą i to w pośpiechu, zostawiając większość mebli i wyposażenia. Dzięki temu przekraczając próg tej galerii zawsze czuję się tak jakbym wkraczała wprost w XIX wiek. Jeszcze kilka lat temu, w jednym z pierwszych pokoi, stała na środku wyściełana pluszem sofka, na której zasiadałam znużona zgiełkiem pobliskiego centrum Londynu. Czułam się jak bohaterka „Godziny pąsowej róży” i spod przymrużonych powiek snułam refleksje o tym jakby to było mieszkać w takim pałacu. Ale, uwaga: moje doświadczenia każą mi wyraźnie przestrzegać przed dokańczaniem zdania „Ciekawie, jakby to było, gdyby…” szczególnie, gdy jest się w stanie błogiego relaksu. I mam na to dowody. Otóż, dobrze pamiętam, że nie minął rok od kiedy dokończyłam w myślach to zdanie na kanapce pana Wallace’a, a… zamieszkałam w pałacu w Londynie. I to nie jedyny taki przypadek z uzupełnianiem zdania „jak by to było gdybym…”. Także uważajcie na swoje dociekliwe myśli, bo niechcący mogą się zmaterializować (i to nie zawsze w pałacu…).
2 thoughts on “The Wallace Collection – do zwiedzania za friko”