Podobno polski Londyn pod względem preferencji kulinarnych dzieli się na tych, którzy wolą chadzać do „Ognisko Restaurant” oraz tych, którzy preferują „Daquise”. Oba historyczne miejsca dzieli niewielka odległość, a łączy polska tradycyjna kuchnia – tak samo dobra – moim skromnym zdaniem.
Dlaczego więc zaczynam od „Daquise”, a nie od „Ogniska”, które to ma dłuższą historię (jako pierwszy polski klub w Londynie powstało wcześniej, bo jeszcze w latach 30-tych, czyli przed wybuchem II wojny światowej)?
Powód jest prosty a przy tym naglący. Otóż po latach i trzeba przyznać, że dość nieoczekiwanie „przyszła kryska na Daquiska”. Jeśli więc jeszcze w nim nie byliście to ostatni moment, żeby zakosztować tutejszych specjałów na polską modłę, bo za chwilę ta jedna z najbardziej znanych i docenianych przez londyńczyków restauracji zniknie z kulinarnych radarów Londynu.
Ostatni dzwonek na śledzia ogonek!
Sprawa jest o tyle zaskakująca i wydaje się przesądzona, że „Daquise”, który przez całe lata swojego istnienia, to jest od końca lat 40-tych miał szczęście co do znakomitej lokalizacji, (w centrum zachodniego Londynu i w sercu ekskluzywnej dzielnicy South Kensington, tuż obok stacji metra o tej samej nazwie) to na koniec właśnie ta lokalizacja przyniosła mu pecha. Restauracja znajduje się na rogu budynku, w którym mieści się stacja metra, i który jest własnością Transport for London. I jak w sierpniu donosił na swych stronach „Sunday Times” to właśnie ten właściciel zdecydował się na spektakularną rozbudowę, która dla byłych najemców oznacza koniec możliwości dalszego korzystania z lokalów będących własnością TFL.
Ot i cała historia. O ile jedni będą się mogli cieszyć z bardziej nowoczesnej stacji metra o tyle inni mogą już zacząć rozpaczać z powodu tego aktu kulturowego wymazania. Jednak korzystając z faktu, że właściciele polskiej restauracji w swej umowie mają klauzulę o sześciomiesięcznym zerwaniu kontraktu to zostało jeszcze kilka miesięcy, by nacieszyć się starym dobrym „Daquisem”.
A ten rzeczywiście wygląda jak stara wręcz oldskulowa jadalnia (która nie zmieniła się od pół wieku), z fasadą w kolorze czerwonego barszczu.
W środku jest drewniana podłoga, białe kafelki i obrusy, a obok starych żyrandoli wiszą na ścianach pamiątkowe i równie leciwe zdjęcia żołnierzy generała Andersa i samego wodza, który wśród polskiej diaspory cieszy się niezwykłą estymą.
Co za nazwa – proszę Pana!
Zanim rozprawimy się z tutejszym menu warto rozprawić się z samą przedziwną i tajemniczą nazwą lokalu, która sprawia kłopot nie tylko Polakom, ale nawet londyńskim recenzentom kulinarnym. Jeden z nich, tak opisywał swoje zmagania: >>„Jadę do Da-keese”– oznajmiłem radośnie kolegom. „Da-kwies?” – odpowiedzieli. „The Polski place?” Niepewnie skinąłem głową. „Och, uwielbiam Dar-kwiz” – wtrącił ktoś inny<<.
Wielu bardziej przenikliwych Polaków próbowało znaleźć tłumaczenie tej nazwy w angielskich i francuskich słownikach – nadaremnie. Tymczasem wytłumaczenie (a nie tłumaczenie) jest takie: właściciel restauracji pan Dakowski, połączył swoje nazwisko z imieniem swojej żony Louise. Nie są to naturalni towarzysze, trzeba to sobie jasno powiedzieć. W związku z tym, dopóki ktoś nie dowie się jaka była geneza tutejszej nazwy będzie bez końca zachodzić w głowę o co tu może chodzić.
Polska pycha czy „pycha” Polska
Za to tutejsze menu nie pozostawia nikogo w takim zakłopotaniu jak trudny do odszyfrowania szyld.
I tak śledź, to jedna z najlepszych rzeczy, jakie można zamówić w „Daquise”. Serwowany jest z koperkiem i pokrojonym w kostkę jabłkiem, a także czymś w rodzaju remoulade z cebuli. Nawet jeśli ów opis nie każdemu przypadnie do gustu, to zapewniam, że jest to pyszna i dobrze zbalansowana przystawka.
Co jeszcze według londyńskich krytyków kulinarnych warto tu zamówić? Ich zdaniem trio pierogów to absolutna konieczność — kapusta i dzikie grzyby wywołują syte pomruki. Kaszanka to kolejny hit, jej nadzienie odrywa się ze skórki, by dołączyć do złotych kawałków smażonej cebuli, która ją przykrywa. Barszcz smakuje tak czysto, jak dobre intencje i jest nalewany bezpośrednio przy stolikach z tych cudownie staromodnych aluminiowych rondelków. Ta zupa jest lekarstwem na wszystkie dolegliwości; jej łyk przegoni najgorszego kaca.
Za to gulasz jest bogaty w brandy oraz duże kawałki wołowiny i mocno paprykowy. To zdaniem wielu Anglików kulinarny odpowiednik głaskania po włosach.
Sławni wyjadacze
A żeby dodać jeszcze nieco pikanterii temu miejscu, bo wszak nie samym śledziem człowiek żyje, trzeba by wspomnieć także o ludziach, którzy przez ponad 60 lat stanowili tutejszą klientelę. Na stronie restauracji możemy przeczytać, że w latach 60-tych, w szczytowym okresie afery Profumo, stałym gościem lokalu byli Christine Keeler i Jewgienij Iwanow, attaché marynarki ambasady radzieckiej i szpieg KGB. Można więc zaryzykować twierdzenie, że los ministra Johna Profumo, sekretarza stanu ds. wojny w rządzie Jej Królewskiej Mości gotował się w „Daquise”, razem z tutajszym wyśmienitym barszczem będąc równie krwawym jaj kolor tej polskiej zupy.
Z kolei Roman Polański regularnie wpadał na daquise’owe pierogi i gulasz podczas kręcenia filmu „Wstręt”. Podobnie jak Edward Raczyński, prezydent Polski na uchodźstwie, który namaścił „Daquise na swoją nieoficjalną kwaterę główną i zaplanował wiele kampanii, aby obalić komunistyczny reżim w Polsce.
Ale i dziś nie brak tu gości z wyższych sfer, m.in. polskich milionerów, którzy upodobali sobie to eleganckie choć skromne wnętrze. Zresztą nie tylko oni, bo jak wieść dworska niesie regularnym i wyjątkowym gościem w „Daquise” jest także Prince Edward, Duke of Kent, który z inspiracji pewnej sławnej Polki zwykł jadać tu żurek i wątróbkę. Prawda to czy plotka mogą dowiedzieć się tylko Ci z Was, którzy spróbują zapolować na kuzyna królowej w jedno z wtorkowych popołudni.
Ależ to wygląda smakowicie 🙂 no i miejsce bajka 🙂
Nieprawdaż? I jak każda dobra bajka szybko się skończy, dlatego zachęcam do odwiedzenia tego miejsca…