Do takich miejsc mam słabość i to słabość szczególną. Już witryny tego czarownego lokalu kuszą niczym lustra, przez które nie tylko można, ale wręcz trzeba przejść na drugą stronę, by dostać się do tej magicznej krainy. Na próżno szukać w niej Alicji (ale właściwie po co, skoro można bez trudu się w nią wcielić albo, jak sugeruje nazwa lokalu, zostać „Makową Panienką”).

Zatem nie ma tu Alicji za to zwierząt jest bez liku: kotów-dziwaków, nie-dziwaków, królików nie tylko białych, jeleni, lisów, papużek (prawdziwych, więc w klatce). Jest nawet jednorożec, którego, jeśli wierzyć legendzie, mogą zobaczyć tylko dziewice😉 Są też żyrafy i choć nie „wchodzą do szafy”, to w tym zwariowanym miejscu mogłyby bez problemu i nikt nie powinien być tym zdziwiony.









To urokliwe i mocno dziwaczne wnętrze niedawno otwartej restauracji na głównej ulicy Hammersmith, jest jak oaza fantazji i ekstrawagancji pośród panującej w tej okolicy nudy.
Eklektyczny pełen zaskakujących detali, utrzymany w klimacie retro lokal wygląda jak skrzyżowanie magicznej leśnej polany z salonem Waszej ekscentrycznej ciotki.

Kryształowe żyrandole, pluszowe zwierzęta, wyszukane antyki, kwitnące drzewa, barwne papierowe motyle, wzorzyste tapety oblepione ceramiką i obrazkami sprawiają, że można się tymi widokami nasycić bez sięgania po tutejsze menu. A to, trzeba przyznać, jest równie zaskakujące.

Bo o ile w tej scenerii można by się spodziewać alicjowego „zwariowanego podwieczorku”, czegoś w rodzaju popołudniowej herbatki podawanej w fantazyjnych imbryczkach, w otoczeniu smakowitych ciast i deserów (i owszem wszystko to jest!), to już skojarzenia z tajską kuchnią są zupełnie nieoczywiste. A tymczasem czeka tu na amatorów azjatyckich potraw, między innymi: zupa tom yam, sajgonki, sałatka som tum, satay, curry, frytki z owocami morza i pad thai – a także kilka chińskich „intruzów”, takich jak chrupiąca aromatyczna kaczka.





„Maczek” z Ravenscourt Park jest niemal nieobecny w Internecie, zupełnie jak przystało na ukryty klejnot. Poppy’s to wszak magiczna kraina z trzema salami wypełnionymi po brzegi osobliwą taksydermią. Choć, moim zdaniem, większość tutejszych zwierzątek to teatralne rekwizyty, a nie prawdziwe trofea myśliwskie (jednak zdecydowanych przeciwników tych ostatnich ostrzegam, że może być co na rzeczy).

Co prawda nie serwują tu wina („bo go wcale nie ma” zupełnie jak w krainie Alicji) jednak można przynieść własne, za niewielką opłatą korkową (niedaleko znajduje się dyskretny sklepik off licence). Jeśli chodzi o tajskie dania to są całkiem smaczne, za to ich ceny prawie bajkowe, bo wyjątkowo niskie. Ich magiczny klimat podkreśla dodatkowo fantazyjna zastawa, równie eklektyczna jak całe to wnętrze. I jedyną malutką „rysą” na tym rozkosznym obrazku może być brak możliwości płacenia kartą, ale ja wiadomo jedyne karty, jakie mogą obowiązywać w krainie czarów to te spod znaku Kier.





I to by było na tyle, bo wszystko to zdecydowanie lepiej podziwiać, niż o tym opowiadać.






Ach i jeszcze jedno: nie dziwcie się, że tyle w tej mojej krótkiej opowieści nawiązań do Alicji, skoro baśniowa opowieść o jej przygodach powstała w gorące lipcowe popołudnie 1862 roku, podczas przejażdżki łódką po… Tamizie. Ja Blondynka znad tej rzeki musiałam mieć to na uwadze.

Jeśli ten post albo mój blog spodobał Ci się na tyle, żeby postawić mi symboliczną angielską herbatkę albo kieliszek prosecco, (które piję jak herbatkę), to wystarczy, że klikniesz przycisk poniżej.
Dziękuję i obiecuję, że wzniosę toast za Twoje zdrowie (także herbatką, jak będzie trzeba)!
