Jeszcze rok temu, tworząc mój debiutancki wpis na tym blogu dotyczący Londynu (tutaj), definiując strukturę tego miasta, a właściwie 33 miast w jednym, byłam przekonana, że jeśli jest w nim jakiś niepodległy byt to nazywa się on City of London. Tutejsze City jest wprawdzie jednym z 33 borougs – tak zwanych dzielnic Londynu, ale w odróżnieniu od 32 pozostałych wybija się na niezależność, bo posiada prawa miejskie w granicach stolicy Zjednoczonego Królestwa, ma także własny herb i flagę. Jest więc niezależnym organem, strzeżonym przez swoją własną policję – City of London Police, a niegdyś miało też własny system podatkowy.
Tymczasem okazuje się, że w nie tak znowu odległej historii Londynu istniało inne państwo – co prawda najmniejsze na świecie, ale jednak! – które w swej istocie było prawdziwie autonomiczne i niezależne, bo utworzyli go wolni ludzie!
By o nim opowiedzieć muszę się cofnąć do połowy lat 70-tych ubiegłego wieku. Wtedy to w ramach dynamicznego rozwoju aglomeracji miejskiej, fragment zachodniego Londynu w pobliżu ronda Shepherd’s Bush miał ulec znacznym przeobrażeniom. Wiązało się to z budową zachodniej obwodnicy miasta oraz z powstaniem centrum przemysłowego. Wysiedlono więc mieszkańców okolicznych domów, które przez dłuższy czas stały puste.
Szybko postanowili temu zaradzić squattersi – czyli wolni ludzie albo jak kto woli dzicy lokatorzy. Wszyscy, którzy pamiętają czasy ich niezależnej działalności w Londynie wiedzą, że wywodzili się oni z przeróżnych środowisk i profesji, jeśli w ogóle parali się jakąś pracą. Byli wśród nich artyści, muzycy, pisarze, aktorzy, narkomani, przedstawiciele rozmaitych subkultur, bardziej i mniej młodzieżowych, bezdomni, (także z wyboru), nieprzystosowani społecznie lub kontestujący usankcjonowane normy i zwyczaje. Wprowadzili się oni do wysiedlonych domostw przy Shephard’s Bush tworząc hipisowsko-punkową enklawę.
Jak zwykle nie spodobało się to miejscowym władzom, które próbowały przesiedlić dzikich lokatorów do nowo budowanych bloków, między innymi do Grenfell Tower. Członkowie nowo powstałej komuny byli temu zdecydowanie przeciwni (ten ich opór okazał się nad wyraz słuszny, zwarzywszy na dramatyczny koniec wieżowca, który spłonął w 2017 roku, wraz z wieloma lokatorami, nie mogącymi się z niego wydostać).
Nowe wolne państwo na F!
Kreatywni squattersi nie chcąc wylądować na ulicy postanowili się przed tym skutecznie obronić. Utworzyli więc Wolną i Niezależną Republikę Frestonii. Jej nazwa pochodziła od nazwy ulicy Freston Road, która wraz z dwiema przyległymi przecznicami i skwerem stanowiła powierzchnię owego najmniejszego państewka świata, liczącego raptem 7500 m2, czyli jakieś dwa akry.
Republika Frestonii miała kształt trójkąta, własną flagę i liczyła 120 mieszkańców. To właśnie oni wraz z 200-ma sąsiadami opowiedzieli się w referendum za decyzją o ogłoszeniu niepodległości oraz za przynależnością nowego państewka do wspólnoty Europejskiej EWG. Tym samym 31 października 1977 roku złożyli oni swoje podpisy pod Deklaracją o Niepodległości. Idąc za ciosem Frestonianie wystosowali pismo do ONZ z prośbą o członkostwo. „My, Wolna Niezależna Republika Frestonii, niniejszym ubiegamy się o pełne członkostwo w Organizacji Narodów Zjednoczonych, ze statusem narodu autonomicznego…” – pisali.
W dokumencie tym znalazła się również sugestia, że być może zajdzie potrzeba wysłania sił pokojowych, gdyby terytorium Frestonii zostało zaatakowane przez siły wroga, czyli Radę Wielkiego Londynu. Wkrótce zresztą jej przedstawiciel, sir Horece Cutler – przewodniczący GLC, uznał republikę Frestonii, wysyłając oficjalny list do jej mieszkańców, zakończony stwierdzeniem: „Gdybyście nie istnieli to trzeba by było Was wymyślić!”
Republika z ambicjami
Brzmi ciekawie? Jednak to jeszcze nie koniec historii zapobiegliwych Frestonian i ich niepodległości. Szybko utworzyli własny rząd oraz powołali ambasadora do kontaktów z władzami Londynu. Przyjęli także łacińską maksymę sumus una famila (jesteśmy jedną rodziną) i zaczęli wcielać w życie jej treść, przyjmując także jedno nazwisko Bramley. W ten sposób prawnie stali się jedną rodziną i w świetle obowiązujących przepisów w razie wysiedlenia musieli otrzymać jedno wspólne lokum.
Kiedy już zabezpieczyli swój byt zaczęli myśleć o potrzebach wyższego rzędu. W ramach inicjatyw kulturalnych Frestonii powstały: galeria sztuki „The Car Braeker Gallery” oraz Narodowy Instytut Teatralny, który zaprezentował sztukę Heathcote’a Williamsa „The Immortalist”. Z kolei kultowa kapela The Clash nagrała fragmenty „Combat Rock” w „Ear Studios” w „People’s Hall” przy Olaf Street.
Frestonianie zaczęli także wydawać własną gazetę „The Tribal Messenger” oraz znaczki pocztowe, a przyjezdni turyści mogli ostemplować paszporty oficjalnym frestońskim stemplem wizowym. W planach było nawet wygenerowanie własnego zasilania. Obywatele Frestonii zapewniali również, że chcą założyć: „(…) naszą własną krajową stację radiową, która w żaden sposób nie będzie zakłócać transmisji sąsiednich narodów”.
Jak skończyła się ta romantyczna wolnościowa historia najmniejszego państwa na świecie znajdującego się w samym sercu Londynu? Właściwie trudno jednoznacznie stwierdzić, że w ogóle się skończyła… Co prawda rada ONZ nigdy nie odpowiedziała na wniosek o członkostwo Frestonii, ale też koncepcja ta nigdy nie została oficjalnie odrzucona. Można więc przyjąć, że Republika Frestonii jest teraz w takim samym stopniu rzeczywistością, w jakim była nią wówczas.
Co do losów obywateli tej dumnej małej republiki to ostatecznie, w ramach negocjacji, utworzono spółdzielnię mieszkaniową Bramleys, przy wsparciu lokalnego prawnika Martina Sherwooda, dając mieszkańcom głos w sprawie planów zagospodarowania przestrzennego dla tego obszaru. Frestonianie, którzy przekształcili się w separatystów, walczyli zaciekle i zwyciężyli, wzbudzając zainteresowanie światowych mediów i zawstydzając władze. Mimo pewnych ustępstw ze strony tych ostatnich w końcu teren został przebudowany, aby zapewnić mieszkańcom bezpieczne i nadające się do zamieszkania domy. Wielu dawnych squattersów i ich potomków żyje w nich do dziś, podobnie jak legenda niezależnej Frestonii.
Mimo, że obecnie okolica niemal zupełnie nie zdradza śladów trójkątnego państewka rządzonego przez komunę hipisowsko-punkową, to wciąż warto zajrzeć w te rejony podczas spaceru po zachodnim Londynie i pooddychać oparami dawnej wolności.
Jeśli ten post albo mój blog spodobał Ci się na tyle, żeby postawić mi symboliczną angielską herbatkę albo kieliszek prosecco, (które piję jak herbatkę), to wystarczy, że klikniesz przycisk poniżej.
Dziękuję i obiecuję, że wzniosę toast za Twoje zdrowie (także herbatką, jak będzie trzeba)!