Pomysłów na wpis rozpoczynający drugi rok mojej blondyńsko-blogerskiej przygody miałam całe mnóstwo, ale jakoś żaden z nich tak do końca mi nie pasował. Od jakiegoś czasu – plany planami, tymczasem decyzja o czym będę Wam pisać zapada w ostatniej chwili, gdy „poczuję, że to temat na dziś”. Tak było i tym razem, kiedy przekraczając wszelkie deadline’y postanowiłam czekać na to co przyniesie los, a właściwie Londyn. A to miasto pod względem niespodzianek (przyjemnych bardziej lub mniej) nigdy nie zawodzi. I nagle okazało się, że temat zjawił się niespodziewanie, gdy nieczego nieświadoma pracowałam sobie w biurze na Mayfair! Przyniosła go ze sobą koleżanka kolegi, razem z zaproszeniem na wyjątkowy show – wyjątkowy, tym bardziej, że prosto z Mongolii! (tutaj).
I tak oto decyzja o tym, gdzie i jak spędzę wieczór zapadła spontanicznie i trochę ze względu na potrzeby tego bloga. Otóż dawno już robiłam w myślach przymiarki do jakiejś wizyty na West Endzie, który trzeba odwiedzić, jeśli chce się choć trochę zrozumieć specyfikę tego miasta. Tymczasem jakoś do tej pory opierałam się bogatej ofercie londyńskich przedstawień, choć oczywiście od zawsze miałam w planach, że trzeba będzie wybrać się np. na jakiś tutejszy musical, pomimo mojej wyraźnej niechęci do tego gatunku (bo po co w ogóle wyśpiewywać jakąś ważną kwestię, skoro można ją po prostu wygłosić – tak byłoby sprawniej i o wiele bardziej naturalnie).
Nieśmiałe obwąchiwanie z West Endem zaczęłam więc od propozycji dość egzotycznej, bardziej zresztą tańczonej niż śpiewanej, i co nie mniej ważne – wystawianej w Coliseum, które samo w sobie warte jest poświęcenia uwagi i kilku zdań na moim blogu.
Londyńskie Coliseum, czyli teatr od tańca i baletu!
Właściwie to idealnie się złożyło, że spośród całej rzeszy znamienitych teatrów tego miasta rozpoczniemy właśnie od Coliseum (tutaj). A to z kilku istotnych powodów, które windują go na teatralnym londyńskim piedestale. Po pierwsze jego widownia ma 2359 miejsc, co czyni go podobno największym teatrem w Londynie. Po drugie, w momencie budowy, Coliseum był jednym z nielicznych teatrów w Europie, który zapewniał windy do wwożenia widzów na wyższe poziomy budynku. A po trzecie był pierwszym teatrem w Anglii, w którym na scenie zainstalowano potrójny mechanizm obrotowy.
Czwarty powód ma podłoże czysto operowe. Otóż po wielu latach wykorzystywania London Coliseum do przedstawień rozrywkowych, komedii muzycznych i sztuk teatralnych, a następnie jako kina do wyświetlania filmów (w formacie Cinerama w latach 1963–1968), w 1968 roku do budynku wprowadziła się firma Sadler’s Wells Opera Company. Wkrótce też zmieniła swoją nazwę na English National Opera i dziś scena Coliseum jest używana głównie do celów operowych. A zatem to miejsce jest, obok Royal Opera House, jednym z najważniejszych budynków operowych w Londynie. Co więcej, jest także londyńską siedzibą English National Ballet.
A teraz trochę praktycznych szczegółów. London Coliseum (znany również jako Coliseum Theatre) jest usytuowany przy St Martin’s Lane w Westminsterze. Znajduje się pomiędzy stacjami metra Leicester Square i Charing Cross, które zapewniają dogodny dostęp do linii Northern, Bakerloo i Piccadilly.
Został zbudowany jako jeden z największych i najbardziej luksusowych teatrów „rodzinnych” w Londynie. Otwarty 24 grudnia 1904 roku pod nazwą London Coliseum Theatre of Varieties, został zaprojektowany przez architekta Franka Matchama dla impresario Oswalda Stolla. Ambicją obu jego twórców było zbudowanie największej i najwspanialszej sali muzycznej, określanej jako najbardziej dostępny „pałac rozrywki”.
Od 1960 roku jest wpisany na listę zabytków jako ambitny projekt edwardiański w stylu wolnego baroku, z bogato zdobionymi wnętrzami oraz ogromną i imponującą widownią. Jest tu wszystko co miało czynić go najbardziej luksusowym wnętrzem teatralnym swoich czasów: wystawne foyer z marmurowymi okładzinami, rozległa, trzypoziomowa widownia pełna bizantyjskiego przepychu z mnóstwem eklektycznych, klasycznych detali wzbogaconych o kotary i baldachimy w kolorze złota i purpury.
Wszystko to kusi i może się podobać, dlatego nie dziwi fakt, że kultowy zespół The Who wybrał to miejsce na swój koncert, występując tu pewnego grudniowego wieczoru w 1969 roku.
The Mongol Khan – czyli londyński najazd Hunów
Skoro opis samej siedziby angielskiej opery narodowej mamy już za sobą, czas na kilka zdań na temat egzotycznego spektaklu jaki przyszło mi w niej oglądać. Nie będzie to typowa recenzja, bo nie czuje się na siłach, by się na taką porywać. Jednak doceniam fakt, że spośród wszystkich przedstawień teatralnych, musicalowych i operowych jakie aktualnie oferuje to miasto przyszło mi oglądać właśnie to, które jako jedyne wyświetlało mi się od kilku dni na moich social mediach, kusząc urodą prezentowanych ujęć. Najwidoczniej na promocję tego widowiska pieniędzy nie żałowano. Podobnie jak na sam spektakl, który uwodzi magią i artyzmem scenografii, choreografii, a przede wszystkim strojów.
To właśnie te ostatnie doceniłam szczególnie i od pierwszej chwili. Kostiumy sceniczne zaprojektowane przez Bolda Ochirjantsana zachwycają bogactwem detali, fantazyjnym połączeniem zawiłej symboliki historycznej z wizerunkami zwierząt, a także zestawieniem współczesnych odważnych outfitów scenicznych z tradycyjnymi elementami strojów z epoki (akcja rozgrywa się ponad 2000 lat temu, przed wszechmocnym panowaniem Czyngis-chana na stepie środkowoazjatyckim).
Spektakl wyreżyserowany przez Hero Baatar pełen jest dialogów (nie wyśpiewywanych, co bardzo doceniłam) jednak deklamowanych w sposób tak wyrazisty i pompatyczny, że słuchając ich miałam przez moment wrażenie jakbym dobrze znała mongolski. Szybko jednak przypomniałam sobie, że dzieje się tak dlatego, że owym grzmiącym wypowiedziom głównych bohaterów dramatu towarzyszą angielskie tłumaczenia wyświetlane na ekranach znajdujących się nad i pod sceną.
Kolosalna obsada w Coliseum
Mocnym atutem tej scenicznej opowieści o miłości, zdradzie i zawiłej drodze wiodącej do sukcesji do tronu jest muzyka, skomponowana przez Birvaę Myagmar i Odbayara Battogtokha, która łączy w sobie tradycyjne dźwięki gwizdków, dzwonków i śpiewu gardłowego z ciężkim, nowoczesnym basem z mocnym miarowym rytmem. A tej etnicznej stepowej muzyce towarzyszy wyjątkowa choreografia autorstwa Bayarbaatar Davaasuren i Khashkhuu Khatankhuyag, Wykonujący ją zespół taneczny staje się prawdziwą gwiazdą przedstawienia.
Przywołuje zarówno pole bitwy, jak i bardziej statyczne sceny dworskie, raz poruszając się z precyzją armii, a jednocześnie przyciągając wzrok do najmniejszego, najbardziej wyrazistego szczegółu, każdego drżenia ramienia lub dłoni niosącej emocje sceny. Tancerze w fantazyjnych, wciąż zmieniających się dekoracyjnych maskach i strojach nieustannie towarzyszą głównym bohaterom, podkreślając charakter i ekspresję odgrywanych przez nich scen. W swoim ekspresjonistycznym wirze zespół świetnie oddaje wojenny dramat całej historii, ale także rodzicielską udrękę bohaterów. W jednej scenie tancerze stają się pełzającymi ociekającymi seksem sukubami, by w innej przeistoczyć się w ogniste postacie dantejskiego piekła.
Gra aktorów i tancerzy oraz mocny przekaz potęgowany historyczną symboliką sprawiły, że wcześniej, w kontrolowanej przez Chiny części Mongolii, przedstawienie to zostało odwołane przez władze ze względu na obawę przed rosnącym nacjonalizmem i ruchami separatystycznymi.
Zdaję sobie sprawę, że trochę ciężko na podstawie tych moich paru zdań wyrobić sobie opinię na temat mongolskiego show granego tylko do pierwszych dni grudnia (potem pewnie jak zwykle wskoczy w to miejsce świąteczny repertuar w stylu „Dziadka do Orzechów”) a tym bardziej podjąć decyzję o szybkim zakupie biletów, których ceny nie zdążyłam nawet poznać. Jednak uprzedzałam Was z góry, że żadna ze mnie recenzentka teatralna. Posłużę się więc jednym zdaniem z opinii fachowców z The Timesa, którzy idealnie ujęli moje niewypowiedziane skojarzenie na temat tego spektaklu: „(…) to jakby Król Lear był opowiadany przez Cirque du Soleil”. Przekonani?
Jeśli ten post albo mój blog spodobał Ci się na tyle, żeby postawić mi symboliczną angielską herbatkę albo kieliszek prosecco, (które piję jak herbatkę), to wystarczy, że klikniesz przycisk poniżej.
Dziękuję i obiecuję, że wzniosę toast za Twoje zdrowie (także herbatką, jak będzie trzeba)!