Pod koniec lata, którego w tym roku w Londynie właściwie nie było, a zatem raczej pod koniec wakacji, postanowiłam wstrzelić się jeszcze z jednym nadmorskim tematem. Na tapetę wzięłam małą miejscowość Southend-on-Sea, która, sama w sobie, z urody raczej nie słynie, ale dla Blondynki nad Tamizą ten kierunek ma dwa podstawowe atuty. Pierwszym z nich jest Tamiza właśnie, a konkretnie północny brzeg jej estuarium (nie mylić z deltą), czyli poszerzonego lejkowatego ujścia, które powstało na skutek działania pływów morskich. Co ciekawe, żeby zobaczyć estuarium tej rzeki nie trzeba wcale ruszać się z Londynu, bo rozpoczyna się ono już przy London Bridge, czyli dobre kilkadziesiąt kilometrów od morza.
Ale gdzie w końcu miałaby podążać Blondynka nad Tamizą, chcąca dotrzeć nad morze (choćby Północne), jak nie brzegiem karmicielki Londynu, kierując się na wschód od miasta. Drugi atut to megakrótka trasa jaką trzeba pokonać z centrum stolicy, by popatrzeć sobie na fale. To zaledwie 65 kilometrów, które polecam przebyć pociągiem z kameralnego dworca schowanego w samym sercu londyńskiego City tak, że tylko nieliczni wiedzą o jego istnieniu.
Stacja kolejowa nazywa się Fenchurch Street i mieści jakieś 300 metrów od Tower of London. Kolejną niespodzianką tutejszej kolei jest to, że kursy z tajemniczego dworca do Southend-on-Sea obsługuje angielsko-włoska kampania kolejowa o nazwie c2c, ot taka mała kolejowa ekstrawagancja. Trasa jest tak krótka, że właściwie jeszcze dobrze nie zdążycie ulokować się na wygodnych siedzeniach, jeszcze na dobre nie wystrzelą korki od prosecco (ale uwaga niczego nie sugeruję), a już jesteście nad morzem, bo dojazd zajmuje ok. 50 minut.
Początek trasy – Shoeburyness
Jak już wspomniałam, samo Southend-on-Sea nie jest malownicze, najoględniej rzecz ujmując. A jego oldskulowy wygląd potęguje jeszcze widok nie mniej oldskulowych plażowiczów i turystów, głównie mieszkańców tutejszego hrabstwa, czyli Essex. Wyobraźcie sobie miasteczko, które czasy swojej świetności (jeśli kiedykolwiek w ogóle je miało) ma już dawno za sobą, a wciąż nie przestaje oferować atrakcji skrojonych na miarę hałaśliwych turystów o bardzo niewygórowanych potrzebach. No właśnie…
Ale w tej wycieczce tak naprawdę nie o Southend-on-Sea chodzi. To tylko pretekst, który wystarczy sprytnie ominąć albo przejść szybko, albo z zamkniętymi oczami (i uszami), by można było dalej iść brzegiem morza i rozkoszować się całkiem długą trasą pełną, mniej lub bardziej, sielskich widoków. By tak się stało, a sama droga wzdłuż tutejszych plaż była jak najdłuższa i urozmaicona, proponuję wysiąść z londyńskiego pociągu na stacji końcowej Shoeburyness.
Dojście do morza zajmuje kilka minut, a sama miejscowość nie skrywa specjalnych skarbów i malowniczych widoków, może poza skromną reprezentacją nadmorskich pensjonatów i rezydencji położonych nad brzegiem morza. Ruszając na zachód w stronę hałaśliwego i niegustownego kurortu Southend-on-Sea ma się przed sobą całkiem spory i bardzo zaciszny kawałek nadmorskiej trasy, urozmaiconej rzędami domków plażowych tzw. „beach hut”. Są one, podobnie jak czerwone budki telefoniczne, czarne taksówki czy piętrowe autobusy synonimem brytyjskości.
„Beach huts” to coś więcej niż symbol czy plażowe hobby i by wynająć taki drewniany domek na okres letni trzeba się nieźle natrudzić. Po pierwsze takie okazje zdarzają się rzadko, i bywa, że Ci bardziej zapobiegliwi Brytyjczycy ustawiają się w 30-godzinnej kolejce już na początku roku, by zapolować na swój „beach hat”. Po drugie, żeby móc go wynająć trzeba wyłożyć nawet 4 000 funtów. Dlaczego zdaniem tubylców warto to zrobić, a także o całym fenomenie posiadania i aranżowania domków plażowych napiszę przy okazji kolejnej swojej nadmorskiej wizyty, czyli wycieczki do Folkestone, gdzie udało mi się dyskretnie cyknąć kilka fotek wnętrz chatek i ich dumnych właścicieli.
Tymczasem skupię się na pozostałych urokach miejscowych plenerów. Jedną z cech charakterystycznych tutejszych plaż są widoczne w czasie odpływu (a że przyjeżdżając tu traficie na odpływ – macie jak w banku!) rodzaje basenów o murowanych ściankach, w których zawsze pozostaje trochę morza. Korzystają z tego chętnie kąpiące się tu dzieci, psy i poławiacze krabów i małży.
Im bliżej Southend-on-Sea tym bardziej kamieniste plaże ustępują miejsca piaszczystym, które w brytyjskiej rzeczywistości są rzadkością, ba można nawet uznać, że nadmorski piasek jest tu na wagę złota. Jeśli znudzą Wam się plażowe widoki mijane na trasie naszej wycieczki zawsze możecie spojrzeć w drugą stronę, by podziwiać wydmową roślinność albo urokliwe nadmorskie rezydencje z ich wyjątkową rustykalną architekturą.
Koniec trasy – Leigh-on-Sea
Tuż po wydostaniu się z ubogiego kurortu, którego nazwy nie będę ponownie wymieniać, a przed atrakcjami którego nieco Was przestrzegałam, dalsza trasa biegnie wzdłuż torów kolejowych. Możecie więc, od czasu do czasu, mijać pociągi znanej nam już brytyjsko-włoskiej kampanii, którymi najłatwiej dotrzeć w te rejony. Im dalej tym więcej widocznych na nabrzeżu zacumowanych łódek i żaglówek. W trakcie odpływu wyglądają nieco dziwnie, powtykane w piaszczyste odsłonięte dno morza.
Ten spacer warto zakończyć docierając do kameralnej i malowniczej miejscowości Leigh-on-Sea. Jej nadmorska architektura składa się z małych pastelowych domków w bardzo pocztówkowych klimatach. Pełno tu rozkosznie przycupniętych pubów, barów i restauracji rybnych słynących z lokalnych małży, a także sklepów i galerii z miejscowym rękodziełem. Słowem to idealne miejsce, żebyście mieli szansę „odzobaczyć” to, co niechcący wlazło Wam pod powieki w pośpiesznie mijanym Southend-on-Sea.
Cała trasa, w zależności od ilości i długości przystanków, plażowania, morskich kąpieli i patrzenia w morze, ma szanse zająć Wam cały boży dzień, aż do pięknego zachodu słońca, na który nawet tu, w Wielkiej Brytanii, można sobie czasem zasłużyć.
Jeśli ten post albo mój blog spodobał Ci się na tyle, żeby postawić mi symboliczną angielską herbatkę albo kieliszek prosecco, (które piję jak herbatkę), to wystarczy, że klikniesz przycisk poniżej.
Dziękuję i obiecuję, że wzniosę toast za Twoje zdrowie (także herbatką, jak będzie trzeba)!
Miałem okazję odwiedzić i muszę przyznać, że to bardzo malownicze miasteczko. Pozdrowienia.
masz rację
i jest tu ich tak wiele! Jeśli masz jakieś swoje popdpowiedzi uroczych miejsc, ktore warto opisać – czekam!