O RHS Chelsea Flower Show słyszeli na pewno wszyscy Ci, którzy mieszkają w Londynie, szczególnie w jego zachodniej części. Wielki Wiosenny Pokaz organizowany przez Royal Horticultural Society, czyli Królewskie Towarzystwo Ogrodnicze (od 1862 roku, a na Chelsea od 111 lat), gromadzi co roku, pod koniec maja, tysiące miłośników płatków, łodyg i liści. Jednak słyszeć to jedno a w porę zaplanować wizytę na tym kwiatowym konkursie – tak, żeby mieć szansę na kupno biletów – to zupełnie inna historia, a nawet histeria (zwłaszcza jeśli chodzi o upolowanie wyjściówek, które zresztą tanie nie są (tutaj). Dlatego już nie udaję sama przed sobą, że coś z tym zrobię i „w tym roku to już na pewno nie przegapię terminu”.
Prawdę mówiąc (i pisząc) to w ogóle nie planowałam zaglądać w tamte ekskluzywne rejony, z okazji kwiatowego show. I zaczęłam przygotowywać już, całkiem mam nadzieję udany, post o kompleksie Barbican. Gdy tymczasem jakaś niewidzialna siła zburzyła mój blogowy harmonogram i powiodła mnie w sobotnie popołudnie, w sam środek kwiatowego piekiełka albo potopu jak kto woli.
Florystyczna wojna dzielnicowa
Chelsea Flower Show to nie tylko konkurs i pokaz kwiatowy, ale i towarzysząca mu wielka uliczna fiesta z udziałem wszelkiej możliwej roślinności, świętowana przez dwie ociekające luksusem dzielanki – Chelsea i Belgravię, które w tym czasie uginają się pod nawałem kwiatowych dekoracji.
Tego roku w ramach festiwalu Belgravia in Bloom światowej sławy floryści stworzyli aranżacje pod hasłem „Into the Wild”! Ulice i skwery zapełniły się niesamowitym instalacjami kwiatowymi przedstawiającymi majestatyczne lwy, tygrysy, pandy, kolorowe motyle i eleganckie pawie (tutaj).
Rywalizująca w kwiatowym konkursie z Belgravią dzielnica Chelsea, w ramach Chelsea in Bloom przygotowała, za sprawą kreatywnych florystów, fantazyjne instalacje florystyczne, których motywem przewodnim były „Flowers on Film”, czerpiąc inspirację z najsłynniejszych postaci i historii znanych z dużego ekranu (tutaj).
Gdybym nie była aż taką blondynką, to pewnie wpadłabym na to, że popularność imprezy, plus instagramowy potencjał strzelanych na niej fotek, plus drugi w tym roku naprawdę ciepły dzień w Londynie zsumują się w dzikie i nieokiełznane tłumy. Tysiące entuzjastów tej ulicznej kwiatowo-roślinnej orgii, napierające zewsząd, blokujące drogę i skutecznie zasłaniające większość barwnych dekoracji, to coś przed czym przestrzegam.
Sama wzmianka o tej imprezie nie będzie opisem jej atrakcji, bo o nich można dowiedzieć się korzystając z zamieszczonych przeze mnie linków (w tekście powyżej). To raczej moja subiektywna recenzja-podpowiedzi czego po kwiatowym święcie się spodziewać i jak się w nim odnaleźć.
Zwiedzanie według klucza
A sposoby są dwa. Pierwszy, ten najbardziej oczywisty, to (korzystając z mapki z zaznaczonymi atrakcjami, np. (tutaj)) potraktować wypad w rejony Chelsea i Belgravii jak interaktywną grę miejską. Przemieszczanie się z punktu do punktu i odfajkowywanie kolejnych zaskakujących instalacji to jedna z moich ulubionych aktywności – jednak nie wtedy, gdy ochotników tego rodzaju zwiedzania jest więcej niż kwiatowych płatków. Upał i tłumy skutecznie psują tę zabawę. Ale jest na to sposób – można odpuścić sobie to, co najbardziej oczywiste i skupić się na detalach.
Bo kwiatowy festiwal na Chelsea i Belgravii to jednocześnie nieformalny konkurs w jakim udział biorą wszystkie szanujące się okoliczne lokale: sklepy, kawiarnie i bary. Można zatem obserwować to jak przystroiły swoje wejścia witryny, a nawet wnętrza, zapraszając kwiaty do środka i tworząc z nich malownicze kompozycje.
Drugą opcją, wynikającą po części z tego oglądania i tropienia florystycznych dekoracji, jest wędrowanie swoim własnym szlakiem. Wystarczy zboczyć nieco z tych najbardziej promowanych tras i spacerować po mniejszych uliczkach, na które tłumy nie zaglądają. W ten sposób można zasmakować klimatów kwiatowego święta w jego bardziej kameralnym i zacisznym wydaniu, a przy okazji odkryć zabawne, urocze, fantazyjne i misterne scenografie, w jakie obfitują mijane po drodze lokale.
Słodka Peggy P.
Tak też uczyniłam, odbijając od głośnych i przeludnionych arterii w boczne uliczki Belgravii i docierając do jednej z dwóch kultowych cukierni Peggy Porschen (druga znajduje się na Chelsea (tutaj)). Swą turystyczną sławę zawdzięczają wyjątkowo instagramowemu wystrojowi – różowy fronton każdej z nich, niemal przez cały rok, zdobią girlandy kwiatów, dopasowane do okazji. Jest tak słodko, że niektórych potrafi zemdlić na sam ten widok, zanim doczekają się zamówionego deseru. Muszę jednak przyznać, że tym razem, za sprawą konkurencji, czyli okolicznych lokali usłanych kwiatowymi aranżacjami Peggy P. musiała oblać się rumieńcem (oczywiście pąsowym), bo jej pastelowe dekoracje zupełnie nie wyróżniały się na tle sąsiadów.
Przy okazji obserwując rozentuzjazmowanych turystów, którzy, by zasiąść przy stoliku musieli najpierw odstać swoje w kolejce, przypomniałam sobie, że do Peggy Porschen przychodzi się nie po to, żeby coś zjeść, ale by to coś obfotografować. Tutejsze desery z dodatkiem kwiatów mają ten słodko-magiczno-nieznośny urok.
Warto też zapuścić się w okolice Royal Hospital Chelsea, czyli tam, gdzie odbywa się RHS Chelsea Flower Show i obserwować pielgrzymki szczęśliwych posiadaczy kwiatów i roślin, opuszczających pokaz ogrodniczy i dumnie dzierżących swoje świeżo zakupione okazy. Uradowane oblicza nowych posiadaczy zieleni z miejsca wprawiają w dobry nastrój, trzeba tylko uważać i nie dać się im zadeptać.
Jeśli ten post albo mój blog spodobał Ci się na tyle, żeby postawić mi symboliczną angielską herbatkę albo kieliszek prosecco, (które piję jak herbatkę), to wystarczy, że klikniesz przycisk poniżej.
Dziękuję i obiecuję, że wzniosę toast za Twoje zdrowie (także herbatką, jak będzie trzeba)!