Niniejszym ogłaszam oficjalne rozpoczęcie sezonu piknikowego. A przynajmniej tego w moim wykonaniu, na który co roku czekam z utęsknieniem! „Niekoniecznie-londyńczykom” należy się w tym miejscu małe wyjaśnienie. Piknik to w Londynie prawie styl życia!. Otóż mieszkańcy tego pięknego miasta nad Tamizą wykorzystują każdą pogodową sposobność, żeby choć na chwilę zalec na jednym z miejskich trawników: w przerwie pomiędzy wykładami, w godzinie lunchu podczas pracy itd. I nie czekają z tym do maja.
Wystarczy odrobina słońca i małe zmiłowanie w pogodzie, żeby okoliczne skwery zostały zaanektowane przez „trawnikowych obsiadaczy”. Miejscami można nawet odnieść wrażenie, że im wcześniej ktoś się na to odważy (zanim jeszcze na dobre przyjdzie wiosna), to tym bardziej, we własnych oczach, wydaje się być cool!
Ja na taką nonszalancję sobie raczej nie pozwalam, za to, ilekroć mijamy z polskimi znajomymi takich odważnych, zahartowanych w lokalnych niedostatkach pogody osobników, to mamy ochotę podejść i ostrzec „ej, uważaj, bo wilka dostaniesz!”, jednocześnie próbując znaleźć na to odpowiednią angielską formułkę, w dosłownym tłumaczeniu – co zawsze wydaje się nam zabawne.
Ale wracając do tradycji piknikowania to jest ona na Wyspach na tyle mocno rozwinięta i kultywowana, że trudno się jej oprzeć. Zwłaszcza, że z nadejściem wiosny ze sklepowych witryn kuszą, a nawet atakują piknikowe akcesoria, w najbardziej aktualnych trendach i kolorach.
W tym roku wiodącym, by nie rzec flagowym (przynajmniej do momentu koronacji) jest print z motywem Union Jack. Widzę w tym nawet pewną marketingową przebiegłość i mrugnięcie okiem do klienta, bo jeśli część mieszkańców Wysp, nie weźmie udziału w uroczystościach związanych z koronacją, wykorzystując długi weekend na wyjazd za miasto, to zawsze można promować ideę pikników na cześć nowego króla, czyli takich z piknikowymi akcesoriami w barwach narodowej flagi albo z odpowiednio koronacyjnym motywem.
Ja tymczasem odkurzyłam w swoim prywatnym foto-archiwum kilka zdjęć, które przypominają mi o błogich chwilach piknikowego lenistwa. Nieodłącznie towarzyszy mu długi spacer, najczęściej przed i po biesiadowaniu na trawie. Może nie zawsze odbywa się to „pod wiszącą skałą”, ale na pewno w wyjątkowo atrakcyjnych okolicznościach przyrody. Oczywiście, poza parkami, Londyn oferuje szereg urokliwych, a bywa, że wręcz dzikich plenerów i tras wycieczkowych, z których znakomita większość moich najbardziej ulubionych znajduje się w okolicach… Tamizy. No, ale czego innego można by się spodziewać po Blondynce nad Tamizą.
A zatem Ci z Was, którzy mają taką londyńską możliwość, niech biorą zrolowany pled pod pachę, koszyk oraz cały, mniej lub bardziej niezbędny, piknikowy ekwipunek i ruszają w kierunku nadrzecznej zieloności w okolice Kew, Twickenham, Richmond, Chiswick – (to te moje najulubieńsze miejscówki, ale przecież nie jedyne)!
Jeśli ten post albo mój blog spodobał Ci się na tyle, żeby postawić mi symboliczną angielską herbatkę albo kieliszek prosecco, (które piję jak herbatkę), to wystarczy, że klikniesz przycisk poniżej.
Dziękuję i obiecuję, że wzniosę toast za Twoje zdrowie (także herbatką, jak będzie trzeba)!