Brak w Londynie typowego Starego Miasta, czy klasycznego rynku mógłby się dawać wszystkim turystom porządnie we znaki, tymczasem jest tu stare poczciwe Covent Garden, któremu to turyści dają się we znaki, oblegając je tłumnie o każdej porze dnia i roku. A ja, pomimo tego, że obiecałam Wam i sobie omijać w postach najbardziej turystyczne szlaki w tym mieście, ruszyłam na Covent, łamiąc przy okazji dwie kolejne zasady (żeby nie wybierać się tam – po pierwsze w zatłoczony weekend, a pod drugie – w zimie, bo jeśli już opisywać Covent Garden to przy pięknej pogodzie i niekoniecznie w największym ścisku).
Jednak wszyscy którzy znają moją przekorną naturę i płynącą z niej skłonność do łamania zasad, nie powinni być zdziwieni tą zimowo-weekendową wizytą. Mam za to nadzieję, że pozostaną zdziwieni kilkoma opowieściami o nieznanych zaułkach, ciekawych historiach i tajemnicach, które jak przystało na klasycznego poliszynela, będę rozsiewać o tej okolicy. A nóż, usłyszycie ode mnie coś nowego?
Jak rozkwitał mnisi interes (warzywny)?
W opowieści o tej dzielnicy cofnę się do czasów, w których ziemie te należały do opactwa westminsterskiego i były wykorzystywane jako przyklasztorne ogrody (pierwsza wzmianka na ten temat pochodzi z roku 1200). Tak najlepiej zacząć tę historię, bo stąd wywodzi się nazwa miejsca, która zdaniem jednych jest lekko wypaczoną formą angielskiego słowa „convent”, czyli klasztor, a według innych jest jego francuską wersją „le couvent”. Jak zwał tak zwał, w każdym razie na tyle skutecznie, że zostało tak po dziś dzień (oczywiście chodzi o samą nazwę, w przeciwieństwie do klasztornych ogrodów, które z kolei miały mniej szczęścia). Przejął je w 1536 roku wojujący z kościołem katolickim król Henryk VIII, w ramach kasaty klasztorów. Jego młody syn, król Edward VI, nadał ziemię Johnowi Russellowi, 1.hrabiemu Bedford w 1552 roku. A potomek tego ostatniego przekształcił ją, sto lat później, w nową, innowacyjną dzielnicę Londynu. Śladem po dawnych właścicielach pozostały nazwy ulic Bedford Street czy Russel Street.
Włoskie Piazza poproszę!
W 1630 roku 5. hrabia Bedford (przy wsparciu króla Karola I) postanowił zmienić swoją posiadłość w pionierski projekt urbanistyczny w Londynie. Zlecił zatem Inigo Jonesowi, słynnemu królewskiemu architektowi, stworzenie pierwszego publicznego placu w kraju, właśnie na Covent Garden, z domami dla zamożnych mieszkańców miasta, a także zaprojektowanie, przeznaczonego specjalnie dla nich, kościoła. Podobno chcąc nieco przyoszczędzi, Russell poprosił, aby świątynia nie była bardziej wyszukana, niż stodoła, na co Jones odpowiedział: „będziesz miał najlepszą stodołę w Londynie”. W rezultacie powstał imponujący kościół św. Pawła, do którego zresztą nie wchodzi się jak do stodoły, choćby dlatego, że nie można tego zrobić tłumnie, czyli od strony placu.
Inigo zafascynowany włoską architekturą i będący pod wpływem słynnego architekta Andrei Palladio, stworzył angielską wersję włoskiego Piazza, otoczoną arkadowymi domami. Rynek, nowy i położony nieco na uboczu, oparł się straszliwej zarazie z 1665 roku, a rok później całkowicie uniknął wielkiego pożaru, jaki strawił znaczną część Londynu. Jednak pomimo swego eleganckiego przeznaczenia, od początku miejsce to kusiło ulicznych handlarzy, z roku na rok coraz bardziej przekształcając się w targowisko. Ten trend, wyraźnie psujący klimat luksusu sprawił, że zamożna klientela i bogaci najemcy zamieszkujący Piazza zaczęli się stąd wynosić, a ich miejsce zajmowali ludzie, czerpiący profity ze sprzedaży świeżych owoców i warzyw, ale nie tylko.
O tym jak elegancki rynek zszedł na złą ścieżkę
Dla londyńskich elit odpowiedni adres liczył się wyjątkowo, a jeśli nawet tętniący życiem rynek handlowy nie był wystarczającym powodem do przeprowadzki, to obecność dwóch teatrów przesądziła o sprawie. Odkąd otwarto The First Theatre Royal (tutaj) na Drury Lane (najstarszy z londyńskich teatrów) i Royal Opera na Bow Street (tutaj), Covent Garden stało się teatralnym centrum Londynu. Przyciągając miłośników spektakli i mocnych wrażeń zrobiło, przy okazji, spektakularną karierę jako dzielnica rozpusty.
Podczas, gdy w ciągu dnia Covent Garden było coraz bardziej ruchliwym rynkiem targowym, po zachodzie słońca stawało się znane z rozwiązłego życia nocnego. Do XVIII-go wieku arystokracja, nie mogąc poradzić sobie z tą mieszanką krzykliwego targowiska, nocnej rozpusty i sceny teatralnej, zupełnie opuściła to miejsce. Pozostawione przez nich lokale zamieniały się w tawerny, kawiarnie, księgarnie, kasyna, pijalnie i oczywiście burdele.
Targowa hala a’la…
W 1828 r. John Russell, 6.książę Bedford zdecydował o zburzeniu zdezelowanych straganów na Piazza, by wznieść porządny budynek targowy i wprowadzić regulowany system czynszów. Architektem wybranym przez Bedforda był Charles Fowler, który zaprojektował neoklasycystyczny, inspirowany antyczną architekturą Covent Garden Market. Po niemal 200 latach istnieje on, w prawie niezmienionej formie i wciąż funkcjonuje jako miejsce handlu turystycznego – trochę na wzór krakowskich Sukiennic.
Od tego czasu Covent Garden zmieniło swoją reputację, zaszarganą obecnością pań podejrzanej konduity i przeistoczyło się w największy targ owocowo-warzywny, który, w miarę jak się rozrastał, stawał się coraz bardziej uciążliwy w obsłudze. Wąskie przeludnione uliczki, jako główne trasy dostępu, powodowały chaos i sprawiały, że przeprowadzka targowiska była nieunikniona. Stało się to w 1961 roku i od momentu zaczęto zastanawiać się nad losem placu z historyczną włoską zabudową.
Od razu też pojawiły się plany wyburzenia i przebudowy, które przez dziesięć lat były zaciekle zwalczane przez społeczność Covent Garden, dzielnie broniącą zachowania tego obszaru, ze względu na jego wartość historyczną i znaczenie kulturowe. Dzięki ich staraniom stare budynki targowe zostały ponownie otwarte w 1980 roku, stając się główną atrakcją turystyczną i handlową.
Sandwich, czyli kanapka gamblera
Tyle o historii, do której zresztą będę się jeszcze odwoływać, oprowadzając Was po całej okolicy. Przy tej okazji warto dodać, że ów pierwszy miejski plac w Londynie, był nie tylko elegancką wizytówką miasta, z czasem przekształconą w dzielnicę targową, teatralną, a wraz z nią – w dzielnicę czerwonych latarni, ale stał się także ojczyzną sandwicha. A wszystko to za sprawą pewnego lorda Johna Montagu (znanego również jako 4. hrabia Sandwich) i jego skłonności do hazardu. W 1762 roku w grając w karty, w nieistniejącym już dziś pubie Shakespeare’s Head, zamówił kawałek solonej wołowiny, który kazał włożyć pomiędzy dwie kromki chleba, by nie brudzić kart otłuszczonymi palcami.
A kiedy już jesteśmy przy pubowych tematach, to spośród 60 tego typu przybytków znajdujących się w okolicy Covent Garden, jeden szczególnie zapisał się w historii. Choć zyskał on niechlubną sławę, warto o nim wspomnieć i wyciągnąć go na światło dzienne z zacisznej uliczki Rose Street (z 1623 roku), w której jest schowany.
Baranek pod zaszarganą banderą
Pierwsza wzmianka o pubie w tym miejscu, pochodzi z 1772 roku, kiedy był znany jako The Coopers Arms (nazwa została zmieniona na The Lamb & Flag w 1833 roku). Mur budynku kryje ramę domu z początku XVIII-go wieku, zastępującą pierwotną, zbudowaną w 1638 roku. Lokal był jednym z ulubionych przybytków Charlesa Dickensa, a na złą reputację zapracował sobie na początku XIX-go wieku, dzięki organizowaniu walk na gołe pięści, zyskując przydomek „Wiadro krwi” (tutaj).
Do dziś kultywowana jest pamięć o tej brutalnej przeszłości lokalu (patrz zdjęcie poniżej) i o jego wiekowej historii, i trzeba przyznać, że wejścia do toalet (zwłaszcza damskiej na półpiętrze) wyglądają jak z czasów Tudorów.
W weekendy jest tu tłoczno i ciasno, ale w niedzielne popołudnie na piętrze można zasiąść delektując się typowym sunday roast.
Odwiedzając to miejsce, nie sposób nie zauważyć ciasnej alejki przyklejonej do pubu. Była ona sceną ataku bandytów na poetę Johna Drydena (w 1679 roku), inspirowanego przez Karola II, w zemście za satyryczny werset, poświęcony Louise de Kérouaille, kochance krewkiego króla.
O kukiełkach co debiutowały pod bokiem św. Pawła
Drugim pubem, nawiązującym nazwą do przeszłości Covent Garden, jest Punch and Judy, znajdujący się na piętrze hali targowej (tutaj). Został tak mianowany na cześć słynnych kukiełkowych postaci i pierwszego pokazu z ich udziałem, który odbył się na tutejszym rynku w 1662 roku.
Dziś lokal jest tłumnie oblegany, przede wszystkim, ze względu na swój rozległy taras, z którego rozpościera się widok na dwa historyczne budynki: kościół św. Pawła oraz na barokowy Russel House z 1716 roku – najstarszy z zachowanych domów na Covent Garden Piazza.
Na tarasie Punch and Judy białe kołnierzyki, w długie letnie wieczory, delektują się piwem, spoglądając z góry na plac i występy ulicznych artystów przed kościołem.
Wystarczy spojrzeć na fasadę świątyni, by zorientować się, że coś jest odrobinę nie tak, owszem są drzwi, ale jedynie zamarkowane. Wszystko to przez pierwotną koncepcję architekta, który w XVII wieku zaprojektował kościół z głównym wejściem i ołtarzem na zachodnim krańcu. Jednak w zgodzie z chrześcijańską tradycją należało zmienić położenie ołtarza i usytuować go od wschodu, tak więc koniec końców, wejście do świątyni znajduje się z tyłu.
By do niego trafić, trzeba się pofatygować na ulicę Bedford Street i przejść przez bramę, prowadzącą do ogrodu, który niegdyś był cmentarzem, a teraz, szczególnie latem, jest uroczym zielonym zaułkiem, schowanym za plecami tłumnie obleganego Piazza. Świątynia, choć zniszczona w pożarze w 1795 roku, została odbudowana i pełni rolę kościoła aktorów, od czasów powstania dwóch pierwszych teatrów w tej okolicy. W kruchcie znajdują się tablice upamiętniające największych artystów scen brytyjskich m.in. Charliego Chaplina czy Vivien Leigh (tutaj).
Jeśli zwiedzać – to rozważnie i romantycznie!
Do przykościelnego ogrodu można się także dostać z boku, od strony Henrietta Street. I warto to zrobić, by po drodze minąć usytuowaną naprzeciwko wejścia kamienicę z numerem 10, w której mieszkała słynna autorka romantycznych powieści Jane Austen. Za czasów jej pobytu w Londynie w domu tym mieścił się bank Austen, Maunde and Tilskon, w którym wspólnikiem był ulubiony brat Jane – Henry.
Jednak, gdy wyłączy się w głowie przycisk pod tytułem „oprowadzanie z przewodnikiem”, by spacerować po Covent Garden wyłącznie delektując się urodą okolicznych uliczek i zaułków, to i tak warto nie przegapić po drodze kilku smaczków. Jednym z nich jest most górujący nad Floral Street, boczną ulicą niedaleko stacji metra Covent Garden. Łączy on ze sobą dwa budynki: Królewską Szkołę Baletową i Operę, także Królewską, zapewniając tancerzom tej pierwszej bezpośrednie połączenie z tą drugą. Taneczno-obrotowa forma mostu, w kształcie spiralnie skręconej harmonii, składa się z 23 kwadratowych portali z przeszklonymi ściankami i wsparta jest na aluminiowej belce grzbietowej.
Poza tym wszędzie dookoła pełno jest uroczych bistro, restauracji i sklepików o włoskiej proweniencji, a przynajmniej nazwie, które idealnie pasują do stylu Piazza. Niektóre z trattorii, żeby nie pozostać niezauważone, decydują się na przybliżenie swojej oferty w formie 3D.
Tymczasem ja najbardziej cenię tu sobie dwa francuskie miejsca: ulokowany przy wejściu do Apple Market uroczy sklepik Laduree, z kawiarenką na piętrze, oferujący najlepszą wersję makaroników (tutaj) oraz imponujący salon z herbatą Mariage Freres (tutaj). Jego wnętrze utrzymane w stylu retro, z 1000 odmian herbaty, przypomina bardziej aptekę i wygląda tak perfekcyjnie i niedościgle, że, gdyby tylko zobaczył go Wokulski, to miałby jeszcze jeden powód, żeby wysadzić się w powietrze.
Jakie Sukiennice takie i tajemnice
A jeśli wizyta na Covent jest jedną z pierwszych i za nic ma się tłumy turystów, oblepiające tutejszy rynek, i jego angielsko-włoskie Sukiennice, to napomknę o jednym całkiem przyjaznym miejscu, w którym można zasiąść i kontemplować tutejszą wyjątkową aurę. To winiarnia Crusting Pipe (tutaj) znajdująca się na dole hali targowej, z szerokim dziecińcem, na którym notorycznie jeden z tutejszych licencjonowanych zespołów przygrywa czardasze i inne skoczne kawałki w wersji classic-tourist. Jednak warto to miejsce wybrać, w któryś z sennych jesienno-zimowych wieczorów, w środku tygodnia i zajrzeć do wnętrza, by w klimatycznych salach poczuć się jak w klasycznej europejskiej piwnicznej winiarni.
Wracając zaś do grajków, artystów i trup cyrkowych, które dwoją się i troją, by zabawić zwiedzaczy, to warto zaznaczyć, że ten program artystyczny jest sprawnie zarządzany przez specjalną organizację Covent Garden Area, która sprawuje pieczę nad całym Covent Garden (tutaj). Nic tu nie jest pozostawione przypadkowi, nawet imponujące dekoracje kwiatowe, wylewające się z drewnianych skrzyń i taczek, są starannie aranżowane przez miejscowego ogrodnika. A z jednej z nich okoliczni mieszkańcy mogą rwać sobie zioła na własny użytek.
Covent Garden Area Trust płaci roczny czynsz w wysokości jednego czerwonego jabłka i bukietu kwiatów, za każdy z budynków i hal targowych (całkowity rent wynosi pięć jabłek i pięć bukietów). Jego uroczysta zapłata odbywa się podczas publicznej imprezy zwanej Rent Ceremony, podczas której Przewodniczący, powiernicy i zespół jazzowy maszerują wokół placu, aby uiścić tę owocowo-kwiatową należność. Town Crier obwieszcza całe wydarzenie, uderzając głośno dzwonkiem i „wykrzykując”, że „Covent Garden Area Trust płaci czynsz!”.
I jeszcze mała informacja dla zakupoholików. W samej hali targowej znajdują się dwa targowiska: jedno z nich to Apple Market, którego nazwa jest ukłonem w stronę dawnego targu owocowo-warzywnego, a drugie usytuowane od strony wschodniej to Jubilee Market (Jubileuszowy) – oba pełne są rzeczy absolutnie zbędnych wszystkim… poza turystami.
Post ten powinien zmierzać już ku końcowi, tymczasem nawet nie drasnęłam kilku ważnych tematów i atrakcji, jakich można oczekiwać na Covent Garden. Zatem: o całkiem ciekawym muzeum transportu, które mieści się na samym Piazza w dawnej hali kwiatowej, o siedmiu uszach, które jakiś artysta poutykał i pochował w ścianach i zaułkach tej uroczej dzielanki, o instagramowym placyku Neal’s Yard, malowniczych zakamarkach Seven Dials, i o najstarszym klubie dla dżentelmenów, co zwie się Garrick Club, opowiem Wam przy całkiem innej okazji, bo i tak rozpisałam się na tyle, że pewnie niewielu czytelników dobrnęło ze mną do szczęśliwego finału.
Aha i oczywiście wszystkim tym, którzy życzyli sobie wzmianki o najlepszych i najciekawszych knajpkach i restauracjach z Covent Garden uroczyście obiecuję polecić kilka z nich już wkrótce, jednak co najmniej dwie z nich wymagają osobnej opowieści, dlatego umówmy się, że… wszystko w swoim czasie.