Mniej więcej w tej samej chwili, w której chciałam Wam zdradzić adres mojej ulubionej włoskiej knajpki za rogiem (bo przecież każdy szanujący się londyńczyk powinien taką mieć), zdałam sobie sprawę (jak przystało na rasową blondynkę), że właściwie to… nie mam swojej ulubionej włoskiej knajpki, nie tylko za rogiem, ale nawet odrobine dalej.
Owszem są na Ealingu, w mojej okolicy, dwie świetne pizzerie prowadzone przez moją znajomą i jej włoskiego małżonka. Jednak ponieważ nie przepadam za pizzą, choćby była tak dobra jak jest u nich, to postanowiłam zacząć od opisu włoskiej restauracji – ulubionej, ale niezupełnie przeze mnie.
Padło więc na prinsess Dianę (świeć Panie nad jej duszą) i jej kulinarny wybór sprzed mniej więcej 30-tu lat. Owszem, mógł on nieco stracić na aktualności, zwłaszcza, że strona internetowa lokalu obiecuje swoją lepszą wersję i w związku z tym nie obiecuje za wiele.
I może właśnie dlatego, czyli odrobinę z przekory, pewnej styczniowej deszczowej niedzieli, takiej w której jedyną słuszną opcją wydaje się być wędrówka z jednego zadaszonego pomieszczenia do drugiego, postanowiłam zrecenzować ów włoski lokal, z pożytkiem dla siebie i ewentualnych czytelników mojego bloga.
Okolica na odpowiednim poziomie
Restauracja znajduje się w samym centrum szykownego Kensington i z racji swojego położenia mogła być śmiało uznana za „ulubioną włoską knajpkę za rogiem” księżnej Diany. Z jej dawnego domu-pałacu to prawie rzut diademem, wystarczyło pobiec parkową aleją Broad Walk, przejść na drugą stronę Kensington Road i ruszyć w długą, czyli w Palace Gate, by po kilku minutach stanąć przed włoską pizzerią.
Jednak, jeśli ktoś nie rezyduje w Kensington Palace ani nie zamierza podjechać pod lokal czarną taksówką, tylko na przykład korzystając z londyńskiego metra, powinien wybrać stację Gloucester Road. Stąd do Da Mario (bo tak nazywa się ulubiona pizzeria Królowej Ludzkich Serc) jest jakieś sześć minut spacerkiem. I to jakim! Po drodze uważny obserwator nie zmarnuje ani chwili, bo gęsto ścielą się do jego oczu pocztówkowe kadry słodkich cozy domków, zaułków i uliczek tak uroczych, że aż prawie nierealnych (a w każdym razie na pewno nierealne pozostają ich ceny). Że odrobinę przesadzam? Wcale nie, zresztą zobaczcie sami! Nawet smętny styczeń, w połączeniu z rzęsistym deszczem, nie są w stanie zmyć urody z tych pięknych kadrów.
W tym samym czasie kiedy pasiemy oczy widokiem wypasionych kamienic i rezydencji docieramy na miejsce, czyli na róg Gloucester Road i Queen’s Gate Terrace. Tu mamy okazję podziwiać imponującą kamienicę w iście włoskim stylu, nawiązującym do weneckiego gotyku. Efektowna fasada dodatkowo podświetlona na niebiesko robi wrażenie i sugeruje eleganckie venue.
Jedyną rysą na tym lukrowanym obrazku, zanim przekroczymy próg Da Mario, może być fakt, że nie będziemy w stanie go przekroczyć. Dlaczego? Otóż jak przystało na włoski lokal obowiązuje tu sjesta, to znaczy otwiera się on o godzinie 17.00. I nic to, że pod tą szerokością geograficzną opcja popołudniowej przerwy w funkcjonowaniu lokalu z powodu nadmiernego upału ma się nijak do rzeczywistości. Sjesta jest i basta!
No cóż, jeśli nie jest się wściekle głodnym, można pokusić się o romantyczny spacer po malowniczej okolicy, w oczekiwaniu na ponowne otwarcie lokalu. Tak właśnie uczyniłam, „pocałowawszy uprzednio jego klamkę”.
A, że zdążyłam się już wkręcić w wizję podążania śladami księżnej Diany, którą to wizję właściciele lokalu podsycają już od progu (patrz: zdjęcie restauracyjnych schodów) to postanowiłam udać się nieco dalej, w okolice pałacu Kensington. W porę przypomniałam sobie, że zawsze odkładałam na później wizytę na jednej z sekretnych uliczek, którymi spacerowała księżna chcąc zaczerpnąć świeżego powietrza, a jednocześnie nie być widzianą przez randomowych przechodniów tej tłumnie odwiedzanej dzielnicy.
Zaklęte rewiry Kensington
Uliczka zwie się Kensington Church Walk i by ją odnaleźć trzeba dotrzeć do charakterystycznego dla Kensington High Street miejsca, czyli do kościółka St Mary Abbots Church. Usytuowany na rogu przy skrzyżowaniu Kensington High Street z Kensington Church Street z miejsca przykuwa uwagę, bo nie pasuje do industrialnej okolicy ze współczesną architekturą, pełnej sklepów, eleganckich butików, barów i restauracji czyhających na tłumy turystów. Naprzeciw kościółka, w górującym nad okolicą majestatycznym budynku Northcliffe House mieści się Whole Foods Market rodzaj eleganckich delikatesów – na tyle „posh enough”, że można w nich spotkać na zakupach premiera lub któregoś z ministrów. No cóż taka to okolica, czyli sąsiedztwo pałacu Kensington i jego królewskich lokatorów.
Wrócimy jednak do kościółka, który przyozdobiony od frontu plenerową kwiaciarnią jest jednym z najbardziej ikonicznych kadrów Londynu. Ale co dzieje się na jego tyłach i kto zwykł tamtędy spacerować – o tym wiedzą tylko nieliczni. Wystarczy rozejrzeć się chwilę, by dostrzec po lewej stronie kościoła dyskretną kamienną bramę. To tędy prowadzi droga do Kensington Church Walk.
Zaczarowana uliczka, zaczarowany sklep
Przekraczając jej próg, jednym krokiem, przechodzi się z nabitego turystami głośnego wielkomiejskiego tygla do cichego, ustronnego zaułka. Zmiana jest tak gwałtowna, a uliczka tak sprytnie schowana, że można się poczuć jakby się przekraczało magiczne lustro. Po drugiej jego stronie zamiast krzykliwego centrum czeka czarująca, a może raczej zaczarowana dróżka.
Prowadzi ona w zieloności wokół kościelnego ogrodu, a na jej ostatnim fragmencie znajdują się trzy małe lokalne sklepiki. Jeden z nich był celem mojej podróży. To miniaturowy butik Garnet z biżuterią w stylu vintage, który podobno szczególnie upodobała sobie księżna Diana. Ucieszyłam się, że to miejsce, o którym usłyszałam kilka lat temu, wciąż istnieje. Zrobiłam nawet parę fotek witryny z jej błyszczącą zawartością. A kiedy spojrzałam w głąb ciemnego wnętrza, nagle rozbłysło ono światłem, a moim oczom ukazała się jego właścicielka. Do tej pory siedziała w ciemności za ladą, a teraz zaprosiła mnie ruchem głowy do środka.
Weszłam i wciąż nieco zaskoczona zaczęłam tłumaczyć swoją obecność w jej sklepie. Wspomniałam, że zjawiłam się tu słysząc, że był to ulubiony butik ze starą biżuterią odwiedzany przez prinsess Dianę. Jego właścicielka ożywiła się i natychmiast dodała, że choć minęło 30 lat od czasu, kiedy regularnie widywała tu Królową Ludzkich Serc, to wciąż pamięta jej spacery. Nie tylko zresztą po tej uliczce, ale po całej zacisznej okolicy schowanej za plecami Kensington High Street. Tu z chłopcami mogła się poczuć, jeśli nie całkiem anonimowa, to na pewno przez nikogo nie niepokojona. „Wszędzie było ich pełno, kręcili się tu niemal codziennie, najczęściej w drodze do McDonalda” – zakończyła swoją wspominkową opowieść o Dianie i jej synach.
Da Mario – kolebka włoskiej pizzy na Wyspach
Nasycona opowieścią o świecie, który przeminął, ale wciąż jednak z pustym brzuchem, powędrowałam spacerkiem do, tym razem ulubionej pizzerii, księżnej Diany, mając nadzieję, że zmęczona nieistniejącym upałem obsługa zakończyła już sjestę i otworzyła podwoje dla takich jak ja głodomorów, krążących po okolicy.
Jeśli ktoś wyobraża sobie to miejsce jako typową włosko-turystyczną trattorię ze świeżo wykrochmalonymi obrusami w biało-czerwoną kratkę, może poczuć się nieco zawiedziony. Obrusów nie tylko w kratkę, ale jakichkolwiek brak. Nie brak za to mniej lub bardziej przypadkowych detali, którymi upstrzone jest całe wnętrze. Wystrój wyraźnie sugeruje, że ta pizzeria czasy świetności ma dawno za sobą, i że projektant wnętrz nawet tędy nie przechodził. I choć te dwie sugestie są najprawdopodobniej niezamierzone to jest jeszcze trzecia zamierzona i dozowana z prawdziwie włoskim „umiarem”. Mowa o podkreśleniu związków księżnej Diany z tym miejscem. Te można dostrzec już od progu (wspominałam o schodach), a po jego przekroczeniu od razu widać, że ściany uginają się od fotografii księżnej z różnych okresów jej życia. Z myślą o mniej uważnych lub słabowidzących umieszczono nawet słusznych rozmiarów mural z Lady Di. A zatem jej duch unosi się, ba nawet paruje, nad każdym z ciasno ustawionych stolików.
Ale miejsce to odwiedzała nie tylko Diana, której synowie mieli słabość do tutejszej pizzy. Jego gośćmi byli podobno Madonna, Dustin Hoffman i Eric Clapton. A Renee Zellweger korzystała z tej kuchni pięć razy w tygodniu, kiedy mieszkała w pobliżu i miała za zadanie gwałtownie przybrać na wadze do roli kultowej Bridget Jones. Jeśli więc zamierzacie profesjonalnie podejść do tematu tycia, sugeruję robić to właśnie tutaj. Nie może się nie udać!
Jednak pomijając „ściany sławy” dokumentujące wszystkich celebrytów, którzy mieli słabość do tutejszej kuchni, historia Da Mario jest całkiem interesująca z jeszcze jednego powodu. I jest on podany na okładce tutejszego menu. Z tekstu pod czarno-białą fotografią pierwszego właściciela restauracji, możemy dowiedzieć się, że pan Mario – był współzałożycielem Pizza Express, pierwszej dużej sieć pizzerii w Wielkiej Brytanii. Pomógł opracować i wprowadzić jej koncepcję w 1965 roku, przywożąc ten pomysł z Włoch, ponieważ wcześniej na Wyspach nie było pizzerii. Ostatecznie zdecydował się opuścić Pizza Express, która ma obecnie ponad 350 lokalizacji w całej Wielkiej Brytanii, ale zatrzymał lokal na Gloucester Road, zmieniając go w Da Mario.
Jeśli nie Diana, to może pasta Amatriciana
Jednak współcześnie lokal nie jest miejscem dla celebrytów ani tych, którzy chcieliby ich tu spotkać. I choć nie jest modny, jest za to bardzo popularny, dlatego lepiej zawczasu zarezerwować stolik (tutaj).
Kiedy zjawiłam się tu z moją towarzyszką kulinarnej przygody, usłużny menager poprowadził nas na dolny poziom, jak zawsze będący restauracyjną wersją „B”.
Nie miałam jednak zamiaru lądować w mordorze, który jest wykorzystywany do obsługi większych grup, a sądząc po specyficznym oświetleniu, pełni także rolę miejscowego Italo Disco. Dlatego sięgnęłam po swój koronny argument przedstawiając się jako blogerka i wtedy menager, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wyczarował dla nas stolik w głównej sali na piętrze, a wraz z nim dwa kieliszki powitalnego prosecco.
Odpowiednio obłaskawione mogłyśmy rozpocząć ucztę, decydując się na dwie popularne przystawki: Fantasia Di Bufala Alla Caprese i Melanzane Alla Parmigiana. Pierwsza z nich okazała się wyborem nieco nieprzemyślanym, a to z uwagi na świeże pomidory – prosto z Tesco, twarde i niedojrzałe. Ale jak wiadomo styczeń to nie jest czas dojrzewających w słońcu pomidorów. Sprawę ratowała obecność certyfikowanej mozzarelli z mleka bawolego pochodzącej z Neapolu, z dressingiem balsamicznym. Za to zapiekanka z warstw bakłażana, mozzarelli, bazylii, sera parmigiano i pomidorów, powoli pieczonych razem w piecu do pizzy, zrekompensowała pewne braki caprese.
Równie atrakcyjną propozycją jest Bruschetta all’Italiano, czyli grillowana ciabatta ze świeżymi pomidorami, bazylią i kozim serem. Co istotne i godne uznania, każda z przystawek świetnie zaostrza apetyt, pozostawiając miejsce na danie główne.
Choć restauracja ta słynie z doskonałej pizzy, to jako maniaczka włoskiej pasty, musiałam spróbować tutejszych wersji, z jednym z czterech rodzajów makaronu własnej roboty. Wybór był trudny, bo (co rzadko mi się zdarza), miałam ochotę na co najmniej 5-6 pozycji z menu (tutaj). W końcu zdecydowałam się na rigatoni, z typowo rzymskim specjałem, czyli sosem amatriciana na bazie pancetty (dojrzewającego boczku wieprzowego), cebuli, pomidorów koktajlowych i świeżej bazylii (Rigatoni Amatriciana). Smakowało wspaniale, pomijając zupełnie niewłoskie, proporcje – sosu było mniej więcej trzy razy za dużo, z pewnością, by schlebić gustom typowych Europejczyków.
Znakomitym wyborem było także Pappardelle Ragu, megaszerokie wstążki z włoską wołowiną gotowaną przez 24 godziny w sosie pomidorowym.Wszystko to w towarzystwie rześkiego włoskiego białego wina sprawiało, że można się było poczuć jak pod słońcem Italii.
Kiedy już zaspokoiłyśmy pierwszy, drugi, a nawet trzeci głód i zaczęłam uważniej omiatać wzrokiem otoczenie, stwierdziłam, że ma ono swój niepowtarzalny urok, także za sprawą wystroju, który nie usiłuje nadążyć za modą. A dodatkowo, mocną stroną lokalu jest dobre jedzenie, przyjazna obsługa i więcej niż rozsądne ceny, co w tej lokalizacji nie zdarza się często.
I gdy tak kontemplowałam sekretne miejscówki księżnej Diany naszła mnie jeszcze jedna refleksja. Otóż, o ile opiekuńcza matka za wszelką cenę chciała zabezpieczyć prywatność swoich synów, wybierając ustronne uliczki na przydomowe trasy spacerów, to przynajmniej jeden z nich w dorosłym życiu wybrał zgoła inną strategię. Czy było warto? No cóż, mijając witryny londyńskich księgarni kątem oka dostrzegłam, że jego słynna biografia jeszcze przed oficjalną premierą na Wyspach już była oferowana za połowę ceny. Może nie mam wielkiego pojęcia o tym jak działa skuteczny marketing, ale wydaje mi się, że tytuł książki „Spare”, który może być tłumaczony jako „zbędny”, już na wstępie przesądził o jej losie. No chyba, że się mylę?
Już dawno nie czytałam tak fajnego bloga. Mimo, ze mieszkam w Londynie to nie znałam takich faktów z jego życia. Dziękuje pięknie i czekam na kolejne perełki….