Są w Londynie takie trasy spacerowe, które sprawdzą się idealnie o każdej porze i nieodmiennie będą zachwycać. To dlatego, że ich uroda nie zależy od pogody czy bujnej zieloności, ale jest zasługą wyjątkowych widoków, które zapierają dech w piersi przez 365 dni (i nocy) w roku.
Takim spacerowym evergreenem (nomen omen zawsze zielonym) nie figurującym na turystycznej liście wycieczkowej, jest trasa, w którą właśnie Was zabieram. Sama odkryłam ją całkiem niedawno, bo jakieś trzy lata temu, mimo, że w tych okolicach bywałam już wcześniej. Co to za okolice? Mowa o Greenwich, o którym każdy kto kiedykolwiek słyszał o Londynie (albo o geografii) wie z pewnością. To tu przebiega południk 0, na którym stanęłam jako 7-letnia dziewczynka czując, że stoję na pępku świata, a właściwie, że sama nim jestem. Życie szybko zweryfikowało moją młodzieńczą opinię dotyczącą zajmowanego przeze mnie miejsca we wszechświecie, ale do dziś zostało mi w głowie to, że Londyn jest pępkiem świata i często tak go traktuję.
Do Greenwich przez Wyspę Psów
Tymczasem opiszę Wam drogę do Greenwich i to na tyle nieoczywistą, że nawet ci, którzy mieszkają w Londynie i nie raz bywali w tej okolicy mogą nie znać tej trasy. Bo do Greenwich najłatwiej udać się korzystając z metra i DLR (Docklands Light Railway). Tak jest najszybciej i to zdecydowanie najpopularniejsze rozwiązanie, ponieważ dzielnica ta znajduje się nieco dalej od centrum Londynu. Ale jeśli ktoś, zamiast podróżować pod ziemią, chciałby tu dotrzeć zaliczając po drodze inne atrakcje turystyczne, to powinien wybrać tramwaj wodny – Uber Boat. To z pewnością środek transportu, który można polecić nie tylko jako wyjątkowo malowniczy i szybki sposób podróży do Greenwich. Jest także idealną opcją dla wszystkich turystów, którzy są w tym mieście bardzo krótko i chcieliby zaliczyć tzw. „Londyn w pigułce”. I taką instagramową wodną trasą do Greenwich popłyniemy wkrótce, zatrzymując się w tej dzielnicy na małe zwiedzanie wybranych nie-atrakcji turystycznych.
A teraz czas najwyższy, bym zabrała Was w trasę, która dla mnie nie jest zwykłym spacerem po Londynie, bo jej uroda plus zmieniające się okoliczności przyrody i architektury sprawiają, że czuję się tu jak bym była przeniesiona do kilku europejskich miast i miasteczek naraz. Kulminacyjnym akcentem tej podróży będzie spacer pod Tamizą, ale zanim to nastąpi pokręcimy się trochę wzdłuż jej lewego brzegu.
Egzotyczna wycieczka na Kanary
Ten spacer można odbyć wracając z Greenwich albo się do niego udając. Wybierając tę drugą opcję warto zacząć od mocnego akcentu jakim jest wizyta na Canary Wharf (od niedawna z zachodniego Londynu można się tu dostać błyskawicznie, i bez przesiadek, korzystając z Elizabeth Line). Canary znają wszyscy londyńczycy. To zbudowana w miejscu dawnych doków dzielnica wschodniego Londynu, która podobnie jak City of London jest biznesowym centrum tego miasta, a przy okazji świata. Wielu marzy o tym, by pracować na „Kanarach”, równie wielu chciałoby tu zamieszkać. Całe legiony nieszczęśników nieświadomie łączą te dwa marzenia, bo z chwilą, gdy dostają upragnioną pracę w jednej z tutejszych firm, z biura właściwie nie wychodzą, więc można uznać, że tu mieszkają.
Jedno jest pewne: w oknach wielu tutejszych biurowców światła nigdy nie gasną, bo pracuje się tu na kilka zmian, zgodnie z rytmem wyznaczanym przez zegary ustawione przed One Canada Square (trzecim pod względem wysokości wieżowcem w UK), a rytm ten uwzględnia wszystkie strefy czasowe.
O potędze (przynajmniej tej wizualnej) biznesowego imperium Londynu i świata można się przekonać kontemplując okoliczną architekturę w postaci imponujących nowoczesnych wieżowców i biurowców usytuowanych w pokaźnej liczbie nad dawnymi basenami portowymi.
Sąsiedztwo wody czyni ten teren wyjątkowo atrakcyjnym, a usytuowane wzdłuż brzegów bary, restauracje i kluby są prawdziwą gratką dla „białych kołnierzyków” szukających wytchnienia w czasie lunchu i po pracy.
Dawne doki i po nich widoki
Kiedy już nasycimy oczy tym industrialnym pejzażem można ruszyć mniej formalną i elegancką trasą prowadzącą wzdłuż lewego nabrzeża Tamizy. Zanim opuści się naszpikowane wieżowcami Canary Wharf i dotrze do ścieżki nad rzeką (wejście na każdy z ogólnodostępnych fragmentów Thames Path jest wyraźnie oznaczone) po drodze mija się różnorodną zabudowę, wśród której uważny obserwator dostrzeże kilka perełek.
Moim ulubionym przystankiem na tej trasie jest The Space – kolorowy budynek zabytkowego kościółka, w którym mieszczą się teatr i bar. Ale urok tego fragmentu miejskiej przestrzeni polega na ciekawym skontrastowaniu całej odrobinę dziwacznej zabudowy, która jest efektem skrajności społecznych pomiędzy świetnie prosperującym i wypasionym Canary Wharf a ubogim okręgiem Blackwall. Takie celowe „przemieszanie” to charakterystyczna cecha tego miasta, w którym z zasady obok eleganckich i drogich budynków stawia się lokale councilowskie, z mieszkaniami socjalnymi.
Zatem z urodziwymi i przytulnymi domkami, których wygląd delikatnie sugeruje, że są równie kosztowne jak cena tutejszych gruntów, sąsiadują socjalne bloki. Na szczęście w tym przypadku councilowska architektura nie odstaje wyglądem od urokliwej okolicy.
Zanim jeszcze dotrze się do nabrzeża Tamizy już ma się wrażenie nadmorskiej wycieczki, które potęguje egzotyczna roślinność przydomowych ogródków – palmy, agawy i drzewka oliwne. Do tego marynistyczne motywy: kotwice, żagielki, łódki itp. dyskretnie rozmieszczone na fasadach i w oknach mijanych posesji sprawiają, że można się tu poczuć jak na nadmorskim deptaku.
Wycieczka jak po południowo-europejskich miasteczkach
Ale prawdziwa gratka czeka na spacerowiczów, którzy dotrą nad brzeg szerokiej w tym miejscu rzeki. Rozciąga się stąd imponujący widok na City z malowniczą panoramą jego charakterystycznych wieżowców. Rozległa promenada wzdłuż lewego nabrzeża, a także bogata reprezentacja eleganckich apartamentowców z tarasami i balkonami, z których ich uprzywilejowani właściciele mogą rozkoszować się widokiem rzeki i miejskiego pejzażu, zawsze robią na mnie niezwykłe wrażenie. Niezależnie od pory roku czuję się tu tak, jakbym spacerowała po którymś z miast na południu Europy. A że fasady nadrzecznej zabudowy są niezwykle różnorodne to czasem wydaje mi się, że przechodzę z hiszpańskiej riwiery do greckiej mariny, a z niej na włoskie corso.
Wszędzie na trasie czekają na spacerowiczów wygodne ławeczki, z których można kontemplować widoki i nadbrzeżne pejzaże. Ten malowniczy fragment Londynu zwie się mało romantycznie Wyspą Psów (Isle of Dogs). I choć nie wiadomo skąd nazwa ta pochodzi (psów jest tu mniej więcej tyle samo co wszędzie w Londynie) to po drodze do Greenwich (do którego wciąż zmierzamy) mamy okazję zobaczyć kilka malowniczych pozostałości z dawnej historii tej wyspy. A właściwie dużego półwyspu opasanego z trzech stron meandrem Tamizy, który wyspą jest tylko z nazwy.
Przez długi czas Isle of Dogs była bagniskiem. Potem wraz z rozwojem przemysłu stoczniowego i wybudowaniem doków zachodnioindyjskich miejsce to stało się prężnie działającym wiktoriańskim ośrodkiem przemysłowym i handlowym. Jednym z punktów na trasie naszego spaceru, przypominającym o czasach świetności wyspy, którego nie sposób po drodze przeoczyć, jest znajdujący się w pobliżu molo Masthouse Terrace budynek dawnej stoczni Scott, Russell & Co, z Millwall z zachowaną częścią pochylni wodowania. Ten fragment pozostał po zwodowaniu w połowie XIX wieku największego statku tamtych czasów SS Great Eastern.
Niewiele dalej znajduje się The Colour Makers, czyli nabrzeże dawnej fabryki barwników i pigmentów. Z czasów prosperity została zabytkowa zabudowa przekształcona na elegancki kompleks apartamentów, zniknęły za to kopce czystych kolorów, które jarzyły się jak stosy klejnotów. Słynny jaskrawy szkarłat bulgotał w parujących kadziach, a pracownice w specjalnych kombinezonach wyrzucały mokre, parujące masy fioletu i akwamarynu na suszarki. Z komina kotłowni buchał kolorowy dym, a po dachach paradowały gołębie z różowymi piórami. Dziś z tej fabryki kolorów pozostał jedynie barwny opis.
Mniej więcej w tym miejscu czeka na nasz rozmarzony wzrok kolejny bonus, w postaci malowniczej zabudowy Greenwich znajdującej się na przeciwległym brzegu rzeki. Jak bardzo malownicze jest to ujęcie wiedział już mistrz Canaletto, który to właśnie z tego miejsca w połowie XVIII-go wieku uwiecznił pejzaż Greenwich na płótnie. Stąd na tle nieba najpierw rysują się maszty słynnego żaglowca Cutty Sark (jedynego zachowanego klipera herbacianego na świecie) po nich imponujący gmach Old Royal Naval College z przepyszną kolumnadą niemal spływającą do rzeki, a pomiędzy nimi charakterystyczna zielonkawa kopuła niskiego okrąglaka.
Tajemnica z dna Tamizy
Dopiero kilka lat temu dowiedziałam się, że ta ceglana rotunda jest dyskretnym zaproszeniem do wnętrza Tamizy. To wejście do pieszego tunelu prowadzącego pod rzeką z Greenwich na drugi jej brzeg. Opcja przejścia pod Tamizą suchą stopą była dla mnie nie lada odkryciem, tymczasem można z niej korzystać już od 120 lat.
Greenwich Foot Tunel to imponujące osiągnięcie wiktoriańskiej inżynierii. Powstał na przełomie XIX-go i XX-go wieku i miał do odegrania ważną rolę. Łącząc północny i południowy brzeg Tamizy zapewniał stoczniowcom, mieszkającym na południe od rzeki, dotarcie do miejsc pracy w londyńskich dokach na Isle of Dogs lub w jej pobliżu.
Tunel zastąpił drogi i zawodny prom, a został zaprojektowany przez inżyniera lądowego Sir Alexandra Binniego dla Rady Hrabstwa Londynu. Uroczyście otwarty 4 sierpnia 1902 r. ma długość 370 m, znajduje się na głębokości 15 m, a jego wewnętrzna średnica wynosi 2,74 m. Wykonany został z żeliwa, pokrytego betonem, a wyłożono go 200 000 białych glazurowanych płytek.
W czasie II wojny światowej północny odcinek tunelu został zniszczony przez bomby, dlatego jego odbudowany fragment, z grubą stalowo-betonową okładziną wewnętrzną, wyraźnie różni się od całości.
Wały wejściowe na obu końcach tunelu znajdują się pod przeszklonymi kopułami. Windy, zainstalowane w 1904 r., zostały zmodernizowane w 1992 r. i ponownie w 2012 r., a spiralne schody umożliwiają pieszym dostęp do tunelu, który łagodnie opada z obu stron w dół do środkowego punktu pod rzeką. Całość można przejść w pięć minut, ale jego retro urok i fakt, że spaceruje się pod Tamizą czynią tę wycieczkę niezwykłą.
A jeśli komuś nie dość wody to może, tuż po wyjściu spod Tamizy, skoczyć do pobliskiego najstarszego browaru w Anglii, ale o tym i innych atrakcjach i nie-atrakcjach Greenwich opowiem przy innej okazji.
Nazwa „Isle of Dogs” jest prawdopodobnie przekręconą wersją pierwotnej nazwy „Isle of Ducks”