Obiecałam Wam w poście poświęconym christmas light, że w okolicach Bożego Narodzenia opowiem o świątecznych tradycjach londyńczyków. A tymczasem zaczynam od gwiazdkowych zakupów. I nie ma w tym żadnej sprzeczności, bo święta obchodzi się tu głównie w poszukiwaniu gwiazdkowych prezentów. I nikt tu raczej nie czeka na Święte, co się ma narodzić. Jednak świąteczne zamieszanie, takie trochę bez większego powodu, jest duże.

Zaczyna się od wymuszania gwiazdkowych potrzeb na konsumentach, tuż po hucznie w tym mieście obchodzonym Halloween. Wtedy to, z dnia na dzień, miejsce trupich czaszek, pająków i duchów zajmują na półkach słodkie aniołki, bombki, domki z piernika – wszystko to posypane odpowiednią porcją brokatu. Co najdziwniejsze „przynęta” najwyraźniej działa, bo już na początku grudnia co ciekawsze egzemplarze świątecznych dekoracji znikają ze sklepowej oferty. A kiedy przyjdzie czas, by zgodnie z polską tradycją, przystroić świąteczne drzewko i dom, to w zasadzie nie ma już czym.

Krótki żywot choinki
I to jest efekt pierwszej różnicy pomiędzy anglikańsko-londyńskim celebrowaniem Bożego Narodzenia, a tym co znamy z polskich domów. Otóż świętowanie zaczyna się tu z początkiem grudnia i od tego czasu miasto, i domy są już całe gotowe na ewentualne przybycie Mikołaja, który dla większości londyńczyków wcale nie musi być taki święty, wystarczy, by był odpowiednio obładowany zakupami. Londyńska choinka tak szybko jak się pojawia w domu przeciętnego londyńczyka, tak szybko i znika. Te prawdziwe drzewka lądują na śmietniku świątecznej historii, często już w drugi dzień świąt, czyli właściwie zaraz po tym jak skończą się christmas parties, które tak naprawdę wytyczają cały harmonogram i rytm tutejszego Bożego Narodzenia.

Tornado świątecznych przyjęć
Otóż cały grudzień schodzi mieszkańcom Londynu na objadaniu się mins piesami (rodzajem świątecznych babeczek z nadzieniem z suszonych owoców) podczas odbywania świątecznych przyjęć, a właściwie przeskakiwania z jednego na drugie. Obowiązkowym rytuałem takiej imprezy, organizowanej najczęściej w jakiejś restauracji, jest wspólny posiłek. Kulminacyjnym punktem takiego zasiadanego przyjęcia (który odbywa się zaraz na początku) jest otwarcie na trzy-cztery christmas crackers, czyli czegoś na kształt wielkich cukierków, wypełnionych w środku, liścikiem z wróżbą, jakimś mini prezentem i papierową koroną. Każdy christmas crackers przy otwieraniu wydaje głośne bum i dlatego to takie „ważne”, żeby otworzyć je wszystkie na raz. Robi się to najczęściej trzymając naprzemiennie za końcówki cukierków-crackesów. Osoba, której w ręku zostanie większy jego kawałek ma prawo do prezentu.

A potem można już zasiąść w kolorowej koronie z bibuły do świątecznego przyjęcia, najczęściej z indykiem w sosie gravy albo z żurawiną, zakończonego christmas puddingiem. Każda firma ma obowiązek zorganizowania swoim pracownikom takiego christmas party, a trzeba przecież jeszcze zjawić się na przyjęciu wydawanym przez pracodawcę męża czy żony, partnera biznesowego, po drodze przyjęcia wydają znajomi, po nich znajomi znajomych i ani się człowiek obejrzy a tu Wigilia, (której zresztą Brytyjczycy nie obchodzą).

Świętowanie w podskokach
Ale zanim o Wigilii, której nie ma, muszę na chwilę wrócić do połowy grudnia, by wspomnieć o jeszcze jednym elemencie gwiazdkowej tradycji, bo każdy kto zacznie pracować na Wyspach, szczególnie w korpo, powinien być zorientowany w świąteczno-firmowych zwyczajach. Mowa o Christmas Jumper Day, czyli dniu, wyraźnie wyznaczonym w tutejszym kalendarzu (uwaga to ruchome święto w tym roku przypadało na czwartek 8 grudnia, ale zwykle wypada w piątek), w którym każdy pracownik jest zobowiązany, by pojawić się w pracy w odpowiednio „śmiesznym” świątecznym outficie. Do wyboru jest cała gama zabawnych sweterków, w reniferki, niedźwiadki, Mikołaje.

Prekursorem noszenia tego brzydkiego bożonarodzeniowego swetra w brytyjskiej kulturze popularnej był być może słynny Pan Darcy grany przez Colina Firtha w „Dzienniku Bridget Jones” (2001), w którym widać go w golfie z głową gigantycznego renifera. Od tego czasu Brytyjczycy przejęli tradycję zakładania świątecznego swetra i tak oto wszyscy, od celebrytów i polityków po całe rodziny, noszą tematycznie wydziergane dzianiny – im głupsze, tym lepiej. W ciągu ostatnich kilku lat świąteczne swetry pojawiły się z dodatkiem świecących lampek choinkowych, niektóre ich wersje można podłączyć do telefonów, jeszcze inne mają zamontowane klipy dźwiękowe.

O niezupełnie Wigilii i niekoniecznie Bożym Narodzeniu
Przy tej okazji często odbywa się także loteria prezentowa i znajomi z pracy obdarowują się upominkami. Można to robić również w trakcie christmas parties, a czas na rodzinne wręczanie upominków przychodzi w pierwszy dzień świąt. Ale najpierw jest jeszcze dzień wigilijny, choć to nie tradycyjna Wigilia, bo jej tutaj właściwie nie ma. Dzień ów nazywa się Christmas Eve i podobnie jak dwa następne dla większości londyńczyków jest kłopotliwym pauzowaniem, z nie do końca wiadomo jakiego powodu, bo oczywiście Boga najlepiej w to „nie mieszać”. Wielu mieszkańców Londynu ląduje wieczorem w pubie, wykorzystując wolny wieczór przed pierwszym dniem świąt na pijaństwo, dlatego część z prawdziwych imprezowiczów nawet nie ma świadomości, że oto „Bóg się rodzi” … a ich moc truchleje z zupełnie innych powodów.

Niektóre puby mają w zwyczaju oferowanie świątecznego menu dla swoich stałych bywalców i część z nich rzeczywiście zasiada do świątecznego obiadu w takiej ulubionej knajpie. Z kolei abstynentom pozostają leniwe popołudnia spędzane w gronie rodzinnym, obdarowywanie się prezentami i nadrabianie zaległości na Netflixie. I tak aż do Boxing Day – czyli 26 grudnia, kiedy to wszyscy ruszają do sklepów, korzystając w atrakcyjnych wyprzedaży. Anglikańskie tradycje obchodów tego dnia, były o niebo szlachetniejsze. I tak, według Encyklopedii Britanica, zwyczaj ten powstał, ponieważ służącym, którzy pracowali w domach swoich panów w Boże Narodzenie, pozwolono następnego dnia odwiedzić rodziny, a pracodawcy dawali im do domu pudła z prezentami, premią, a czasami resztkami z pańskiego stołu.

Niektórzy twierdzą, że nazwa ta pochodzi od świątecznych akcji charytatywnych. W Boże Narodzenie stawiano w kościołach skarbonki (ang. lockbox), do których wrzucano datki dla biednych. Następnego dnia, czyli właśnie w Boxing Day, otwierano je i przekazywano potrzebującym. Jeszcze inna teoria mówi o łapaniu strzyżyka uznawanego za króla wszystkich ptaków. Wkładano go do pudełka i noszono po wszystkich okolicznych domostwach, co miało przynieść udany rok oraz obfite plony.

Świąteczne markety – londyńskie must have
I tak oto napoczęłam temat prezentów, dlatego zostawiając samym sobie nieco skrępowanych świętowaniem, nie wiadomo właściwie czego, londyńczyków, wrócimy na moment do sklepów i świątecznych kiermaszów. To miejsca, które obok christmas party są najbardziej charakterystycznym „przeżywaniem świąt” w Londynie.

Muszę przyznać, że jakoś nie ulegam atmosferze bożonarodzeniowych jarmarków w tym mieście, choć w grudniu, gdzie się tylko nie stąpnie tam one są. Najczęściej sprowadzają się do rzędów niezbyt urodziwych drewnianych bud, podświetlonych lampkami i oferujących równie nieurodziwe propozycje gwiazdowych prezentów. Jest także oferta kulinarna, która w większości nie ma nic wspólnego z tradycyjnym świątecznym menu, i nawet ceny nie są gwiazdkowe, a raczej z księżyca.

Ale jeśli ktoś nie wyobraża sobie świątecznego czasu bez pieczenia w ogniu pianek marshmallow czy raczenia się rozgrzewającym winem to koniecznie powinien udać się na jeden z tych świątecznych jarmarków. Najsłynniejsze są oczywiście te ulokowane w samym centrum Londynu, a wśród nich Winter Wonderland zajmujący co roku cześć Hyde Parku. Jego bajkowa sława dotarła do mnie na długo zanim miałam okazję zobaczyć ów świąteczno-zimowy cud na własne oczy. I z całą pewnością nie jestem najlepszym kronikarzem, który mógłby opisać fenomen tego gwiazdkowego jarmarku. Niezwykła popularność i część magii, biorą się pewnie stąd, że jest on połączeniem świątecznego marketu i wesołego miasteczka. Ze wszystkimi tego estetyczno-artystycznymi konsekwencjami niestety. Ale może nie musi tak być, że Winter Wonderland ma się podobać, ważne, żeby się na nim pojawić i odhaczyć ten świąteczno-londyński rytuał w swoim adwentowym kalendarzu.

Na turystów czekają jeszcze mocno oblegane jarmarki na Trafalgar Square i Leicester Square, ale chyba najbardziej malowniczy rozciąga się na prawym brzegu Tamizy i biegnie od London Eye aż do Waterloo Bridge. Jego uroda, w głównej mierze, jest zasługą bliskości wody i widoku rozświetlonego nabrzeża rzeki.

Świąteczne zakupy z fasonem
I choć bożonarodzeniowe jarmarki mają swoich stałych zwolenników w postaci rzeszy turystów i rodzin z dziećmi to Londyn chowa w zanadrzu ofertę dla entuzjastów bardziej eleganckich klimatów związanych z zakupem świątecznych prezentów. I nie trzeba od razu gnać do Harrodsa, a właściwie, jeśli ma być naprawdę elegancko, to najlepiej wybrać inne miejsce.

Na obronę Harrodsa muszę dodać, że w tym roku pozytywnie zapunktował odbywającą się przez klika grudniowych dni wystawą Diora przypominającą domek z piernika, fundując swoim klientom luksusowo-lukrowaną atrakcję świąteczną.





Królewski supermarket
Ale jest takie miejsce w Londynie, w którym nie tylko należy się pokazać w ramach organizowania świątecznych sprawunków, ale wręcz nie sposób go nie znać. Chodzi o najstarszy dom towarowy położony w samym centrum Londynu przy 181 Piccadilly. Fortnum and Mason (tutaj), bo tak ów sklep się nazywa, został założony w 1707 roku i ma swoją długą tradycję zaopatrywania klientów w spożywcze wiktuały. Przez lata budował i utrwalał swoją markę, najpierw w wiktoriańskiej Anglii, a z czasem na całym świecie, słynąc z wysokiej jakość produktów, aż stał się prawdziwym symbolem brytyjskiej kultury. W ciągu ostatnich 150 lat był on, na mocy edyktu królewskiego, oficjalnym dostawcą dla wielu królewskich dworów. Do niedawna dbał o zaopatrywanie w artykułu spożywcze, w tym słodycze, Jej Królewskiej Mości Elżbiety II oraz w odpowiednią selekcję herbat księcia Walii, obecnego króla Karola III.

Kosze z Fortnum and Mason poproszę!
Z biegiem lat narodziła się w Fortnum’s idea wiklinowych koszy spożywczych tzw. hamperów, które opatrzone charakterystycznym logo sklepu są idealnym zestawem piknikowym w letnie dni, a pożądanym prezentem świątecznym w okresie Bożego Narodzenia. Wypełnione delikatesowymi rarytasami nie mają sobie równych (tutaj). Choć w tym roku, podczas mojej obowiązkowej gwiazdkowej wizyty, z pewnym zdziwieniem odnotowałam, że zazwyczaj mocno rozbudowana sekcja ze świątecznymi hamperami pyszniącymi się wszystkimi specjałami świata wyraźnie zubożała.

Wystawy z bajki rodem
O królewsko-historycznym rodowodzie tego domu towarowego przekonuje rozrzeźbiona fasada budynku z fantazyjnymi elementami dekoracyjnymi, której nie sposób przeoczyć krocząc ulicą Piccadilly. Jednak w okresie przedświątecznym Fortnum and Mason raczy swoich klientów prawdziwą niespodzianką w postaci genialnie zaaranżowanych witryn sklepowych. W tym roku sklepowi designerzy znowu nie zawiedli fundując gapiom malowniczą opowieść za szkłem, w kilku wystawowych odcinkach. Jej bohaterem jest energiczny Geoffrey, w eleganckim uniformie, który uwija się przy świątecznych przygotowaniach, a to robiąc pudding, innym razem dekorując choinkę. Scenografie dopracowane w każdym detalu są jak trójwymiarowe ilustracje gwiazdkowej książki z bajkami. Zresztą oceńcie sami.






Prezenty od króla Karola
Kiedy już przekroczy się próg Fortnum’s (bo zrobić to trzeba koniecznie) od razu ląduje się w odurzającej chmurze herbacianych zapachów, bo właśnie z wyjątkowej kolekcji herbat słynie to miejsce (tutaj). W tym samym czasie, gdy nos oswaja się ze spożywczymi aromatami wzrok próbuje ogarnąć przepych i wyrafinowany styl tego sklepu, który bardziej przypomina wnętrza z czasów panowania Edwarda VII niż współczesny supermarket. Na drugim piętrze czekają na klientów propozycje świątecznych prezentów, z kolei piętro pierwsze jest zarezerwowane dla bożonarodzeniowych dekoracji, ozdób choinkowych i bombek, przy których najpiękniejsze egzemplarze jajek Faberge mogłyby zblednąć ze wstydu.


Jednak ja sprowadzę Was na parter, żeby, omijając wprawnym slalomem półki pełne elegancko zapakowanych ciasteczek, czekolad, herbat i marmolady, dotrzeć do schowanego w głębi sekretnego sektora. To miejsce, które wielu turystów ma szansę przeoczyć w zakupowym widzie, a szkoda, bo tu czeka ze swą ofertą, do niedawna książęca, a teraz królewska rezydencja Karola – mowa o Highgrove. W Fortnum and Mason można zaopatrzyć się w szereg delikatesowych specjałów sygnowanych książęcym herbem, których skromna cena w niczym nie zdradza ich królewskiego pochodzenia. Są więc idealnym upominkiem z Londynu, po który często sięgam (tutaj). Za usytuowaną w rogu sekcją wiktuałów z Highgrove znajduje się antresola, a na niej – elegancka kawiarnia, w której można ochłonąć nieco po zakupowym szale i pooddychać atmosferą angielskiego wyrafinowania i luksusu.



A jeśli wizyta w Fortnum and Mason nie zdołała zaspokoić wszystkich świąteczno-upominkowych potrzeb można od razu udać się do nieodległego Covent Garden. W tym roku organizatorzy świątecznego szaleństwa zastawili tu szereg pułapek na zakupoholików i wygląda na to, że jeńców nie biorą. Jeśli nawet przemiła obsługa świątecznego stoiska Dolce Gabana czyhającego na naiwnych turystów w centralnej części placu nie zdoła ograbić ich z wszystkich pieniędzy to z pewnością dokończą dzieła sprzedawcy świątecznego Apple Marketu. Zresztą możliwości spłukania się z resztek gotówki jest tu bez liku i i tylko nie mówcie proszę, że Was nie ostrzegałam.

