To miał być post poświęcony słodkiemu listopadowemu lenistwu. Słodkiemu, bo nad filiżanką gorącej czekolady, którą, jeśli pić to właśnie w długie jesienno-zimowe wieczory. Zatem w mojej głowie pojawiła się wizja rajdu po kilku najlepszych, bo rekomendowanych czekoladziarniach, kontynuowanego, aż do pierwszego zemdlenia. Dla takiej sugarkoholiczki jak ja, mogło to oznaczać naprawdę długi maraton, a dla Was solidnie opracowany ranking pijalni czekolady w tym mieście. Tymczasem już w połowie pierwszego „przystanku”, Londyn i jego mieszkańcy, zaczęli mieszać mi szyki, przestawiając moją starannie zaplanowaną podróż na zupełnie inne tory.
Hot miejsca na gorącą czekoladę
Ale po kolei. Na pierwszy ogień poszła Italian Bear Chocolate, która cieszy się dobrą sławą i na tyle dobrymi zdjęciami na Instagramie, że od razu stała się kandydatką do czołowego miejsca w moim świeżo powstającym w głowie rankingu. Wybór między dwiema jej lokalizacjami, Soho i Fitzrowia, był szybki i jak się wkrótce okazało brzemienny w skutki. Padło na Soho i tu zjawiłam się z dawno nie widzianą koleżanką, która, prawdę mówiąc, podsunęła mi tę myśl o filiżance gorącej czekolady. Zdecydowałyśmy się nie rezerwować stolika, wbrew wyraźnym sugestiom widocznym na stronie internetowej (tutaj).
W kolejce po cholerę albo po cholerę w kolejce?
I szybko zaczęłyśmy tego żałować. Okazało się, że tego wieczoru najwyraźniej mają tam nie tylko włoską czekoladę, ale także włoski strajk. Jeden z kelnerów na moje (i reszty sfrustrowanych kolejkowiczów) pytania, dlaczego musimy tak długo stać przed lokalem, w którym jest tyle pustych miejsc, z niewzruszoną miną odpowiadał, że mają tu dziś short staff. Istotnie 3-osobowy personel robił wszystko, żeby nic nie robić. I kiedy po pół godzinie stania w nie ruszającej z miejsca kolejce zaczynałam dostawać cholery, to nagle okazało się, że całkiem słusznie, bo w tym miejscu można się jej było nabawić, jak najbardziej, i to od wieków!
O tych co wszystko mieli w pompie
Skąd takie drastyczne skojarzenia? Otóż, koleżanka (dlatego warto zawsze mieć je przy sobie!), chcąc rozładować moją frustrację zapytała, czy znam słynną pompę z Soho. Ta była tuż obok czekoladziarni, ale schowana, nie dość, że w mroku, to tuż za barczystym jegomościem i dlatego sama nie miałam szans, by ją dostrzec. Podeszłam i czujnym okiem omiotłam rzeczony zabytek. I cóż się okazało: pompa była głównym źródłem cholery, która wybuchła w tym miejscu w 1854 roku! Zajrzałam do netu i doczytałam sobie wszystkie informacje, których zabrakło na mosiężnej tabliczce u stóp pompy. Dzięki temu dokonałam kolejnego odkrycia, otóż nazwa pubu John Snow, znajdującego się tuż obok pompy, także nie była w tym miejscu przypadkowa. Wbrew pozorom nie upamiętniała głównego bohatera „Gry o tron”, ale była ukłonem w stronę doktora Johna Snow, który odkrył, przy okazji tej XIX-wiecznej epidemii, że zarazki cholery znajdują się nie w powietrzu (jak wówczas sądzono), ale w wodzie właśnie. Dzięki jego dedukcji, brudna ciecz czerpana z pompy zdążyła zabić jedynie 616 mieszkańców Soho, a sama pompa pozbawiona rączki na wieki straciła swą niszczycielską moc.
I tak w myślach rozpływałam się nie nad filiżanką gorącej czekolady, ale, po raz enty, nad Londynem, w którym wszystko, (jeśli tylko uważniej się przyjrzeć, albo doczytać) ma swoje ukryte znaczenia i konotacje.
Czekoladowo do zasłodzenia
Owszem – wparowałyśmy w końcu do lokalu, bardziej już dla zasady niż z potrzeby serca. Owszem – zamówiłyśmy po średniej filiżance gorącej czekolady o orzechowym smaku, decydując się na specjalność zakładu, czyli oblanie ścianek porcelanowych filiżanek czekoladą w trzech kolorach (smakowego i funkcjonalnego sensu tego ceremoniału trudno się doszukać, jedynie wizualny może być jakimś wytłumaczeniem).
I choć miałam to miejsce gorąco polecać, to nie mogłabym tego zrobić z czystym sumieniem. Czekoladowe z zewnątrz i od wewnątrz filiżanki cieszą przez kilka pierwszych łyków, potem marzysz o salcesonie, albo przynajmniej szklance zimnej wody. Ciasta – kolejną specjalność zakładu – mogą jeść tylko ci, którym nie przeszkadzają spacerujące po nich muchy – te najwyraźniej zawładnęły tutejszym kontuarem.
Cholera, Enola i inne tropy
Tymczasem ja, z głową pełną obrazów XIX-wiecznego Soho zakończyłam wieczór w domu, z nowością Netflixa – drugim epizodem przygód Enoli Holmes, miejscami równie przesłodzonym jak świeżo wypita włoska czekolada. Jednak moja miłość do kostiumowych filmów, rozgrywających się w scenerii XIX-wiecznego Londynu jest większa niż wszystkie potknięcia scenarzystów razem wzięte. Pomyślałam, że nieszczęsna pompa to jedyny właściwie ślad „dekoracji” z tamtego okresu, który przetrwał na Soho i gdyby chcieć wczuć się w klimat tamtych czasów należałoby udać się w zupełnie inne miejsce. Tam, gdzie nie tylko wąskie uliczki czekają na przebiegającą po nich Enolę, ale także niektóre wnętrza usytuowanych przy nich kamienic urządzone są w każdym detalu tak, jakby liczyły na przybyszów wysiadających z wehikułu czasu. Wszystko to widać, gdy zagląda się przez okna np. jadalni ze stołem nakrytym do wiktoriańskiej kolacji. Ale o tej filmowej enklawie pozostawionej i przygotowanej pod kątem filmów z epoki wiedzą tylko nieliczni.
Pakistańsko-wiktoriański vintage
Gdzie to dokładnie jest zapytacie? Otóż w magicznym miejscu, na wschodzie Londynu (czyli w najstarszej części miasta) tuż obok Brick Lane. To dawna bengalsko-pakistańska dzielnica, w którą powoli i skutecznie wżera się wypasione i wiecznie nienasycone City, a która sama w sobie wymaga osobnej opowieści. By tam trafić najlepiej wysiąść na stacji Liverpool Street, do której dociera wiele linii metra, następnie iść w stronę Bishops Gate i kierować się na Brick Lane oraz z daleka widoczną, wieżę Christ Church Spitalfields. Mijając ten kościółek z lewej strony trafia się w jedną z wąskich uliczek, które były świadkami wielu scen filmowych. Są jednak na tyle dyskretnie wciśnięte pomiędzy City a bengalsko-pakistańskie rewiry, że łatwo je przeoczyć, a szkoda, bo to jeden z tych małych sekretów Londynu, o którym warto wiedzieć. Wśród nich prym wiedzie odrapana kamienica z różowymi warstwami malowniczo odpadającego tynku, która była bohaterką filmów kręconych na podstawie powieści Charlesa Dickensa. Ale już kilka kroków dalej, na końcu ulicy pysznią się kolorowe graffiti, które nie pozostawiają złudzeń – oto wkraczamy w rewiry zawładnięte przez artystyczną bohemę Londynu. Ten jego fragment upodobali sobie wolni ludzie, anarchiści, hipsterzy, wszelkiej maści freaki ujarane jak messerschmitty, za którymi ciągnie się gęsta smuga… turystów, liczących w tym miejscu na niebanalne wrażenia i kadry. Ale o tym w następnym odcinku.