Jestem prawdopodobnie ostatnią osobą, która powinna dotykać tego tematu, jako że kawy nie tykam z zasady. Jednak uwielbiam rozprawiać na każdy temat, a im mniej wiem, o którymś z nich, tym bardziej czuję, że nic mnie nie ogranicza… niestety.
I od razu przyznam, że niełatwo żyje się w świecie, w którym picie kawy jest pierwszą powinnością szanującego się człowieka, gdzie każdy kto proponuje spotkanie, nie jest tego w stanie zrobić bez towarzystwa małej czarnej, (ale takiej w filiżance). Cóż jako kawowy banita mocno odstaję od świata i dlatego wszystko, co do tej pory wiedziałam o kawowym Londynie ograniczało się do prostego podziału: na londyńczyków, którzy są wyznawcami COSTA i drugą połowę obstawiającą STARBUCKSA.
Wojna plemienna między zwolennikami tych dwóch gigantów trwa i zdaje się nie mieć końca. A tymczasem w jej cieniu przycupnęło kilka kawowo-kawiarnianych perełek, czyli miejsc na tyle nietypowych, oryginalnych i ciekawych, że były w stanie przyciągnąć uwagę nawet takiego anty-kawosza jak ja. Zatem czas na trzy miejscówki, które mogą być miłym i odrobinę intrygującym przystankiem w podróży po kawowej wersji Londynu. W końcu, jeśli już się gdzieś zatrzymywać na małą czarną albo dużą beżową – to należy zrobić to z fasonem!
Najlepsza na świecie jest kawa w klozecie!
Pierwszy coffee shop, od którego zacznę moje oprowadzanie, szybkie jak łyk espresso, mieści się w starym, ale jarym, bo wiktoriańskim… szalecie. Ta wiekowa męska toaleta, położona jest w sercu, miejscami nieznośnie eleganckiej, Fitzrovii, zaledwie 5 minut spacerem od Oxford Street. Jednak wiedzą o niej tylko dobrze zorientowani i na tyle wytrwali, by w swojej rytualnej podróży po kawę nie ulec po drodze kilku kafejkom, które, aż proszą się o odwiedziny. Ale wszystkich tych, którzy zbaczając z Oxford Street, by napić się kawusi w męskim kibelku (co prawda dawnym, ale jednak) i dotrą do Foley Street pod numer 27a, czeka nagroda.
Oto mogą podziwiać uroczy i zabytkowy fragment dawnej wiktoriańskiej architektury, w postaci pięknie zachowanej żeliwno-koronkowej konstrukcji XIX- wiecznego szaletu. Ta naziemna ażurowa zabudowa zwieńczona latarnią, a obecnie także szyldem z nazwą kafejki – Attendant, była niegdyś dyskretną i elegancką wskazówką istnienia publicznej toalety, mieszczącej się w podziemiach, w której nad przyziemnymi, a nawet podziemnymi potrzebami londyńskich dżentelmenów czuwał właśnie attendant.
Dziś wystarczy zejść po schodkach w dół, by we współcześnie odrestaurowanym i zaaranżowanym, na potrzeby coffee shopu wnętrzu, znaleźć się w otoczeniu porcelanowych pisuarów firmy Doulton & Co. Zostały one wykorzystane w przewrotny sposób jako mini loże z umieszczonymi w środku marmurowymi blatami stolików, przy których można zasiąść na eleganckich barowych krzesłach, z porcelanową filiżanką kawy w ręku i przyglądać się dawnej wiktoriańskiej, i bardzo dekoracyjnej porcelanie toaletowej. Z dawnego wystroju pozostawiano jeszcze wysoko podwieszone rezerwuary, ale już bez spłuczki, ścienne kafelki (nad rzędem pisuarów i na ścianie po przeciwnej stronie) oraz oryginalne wiktoriańskie płytki podłogowe.
Pochodzący z 1890 roku miejski szalet był przeznaczony jedynie dla panów. Panie w epoce wiktoriańskiej mogły publicznie, co najwyżej, oddawać się sztuce konwersacji, bo moczu publicznie oddawać im nie wypadało. Toaleta została zamknięta w latach 60. i pozostawała w uśpieniu przez ponad pół wieku, nim doczekała się swojej drugiej szansy na kontunuowanie służby publicznej. Po dwóch latach planowania i renowacji niewielka podziemna przestrzeń została przekształcona w urocze kameralne miejsce na brunch i kawę (tutaj). I choć, jak już wspominałam, nie pijam jej pod żadną postacią, to specjalnie na potrzeby małej sesji zdjęciowej, przemiła baristka zaserwowała mi latte z obrazkami (bo w dobie obrazków nawet kawa musi je mieć) parzoną z sezonowej mieszanki espresso, bezpośrednio z Attendant Roastery, z dodatkiem organicznego niehomogenizowanego mleka Estate Dairy.
Podobnym do mnie odmieńcom serwuje się tu napary z herbat liściastych The Rare Tea Co (można się spodziewać, że również z mlekiem, niestety). W ofercie są także sezonowe domowe śniadania, brunche i lunche. Ale uwaga, niech was nie zmyli dawne przeznaczenie miejsca, bo co prawda da się tu kiblować, ale jedynie do 16.00.
Niestety nie można dokonać wcześniejszej rezerwacji, bo kafejka działa na zasadzie „kto pierwszy, ten lepszy”. Jednak, kiedy wizytowałam to miejsce w sobotnie popołudnie, ku mojemu zdziwieniu, nie tylko nie było w nim tłumów, ale nawet świeciło ono pustkami. No cóż, być może Ci, którym wyobraźnia płata skojarzeniowe figle omijają ten lokal w obawie, że ukochana kawcia okaże się całkiem do du…y, a zamiast porządnie zaparzonej herbaty podają tu niezłe siki.
Algierski młyn, a raczej młynek (do kawy)
A skoro zaczęliśmy typowo po angielsku, a nawet wiktoriańsku, to kolejnym przystankiem na naszej kawowej trasie będzie miejsce, które istnieje i oferuje kawę nieprzerwanie od 130 lat, czyli od czasów panowania królowej Wiktorii. Znajduje się w samym centrum, na szlaku większości turystycznych tras, a mianowicie na jednej z głównych arterii, słynnej dzielnicy rozrywki, by nie rzec rozpusty – Soho. I choć ten jeden z najlepszych sklepów z kawą jest w tym miejscu od przeszło 100 lat, to na Old Compton Street, tętniącej wszystkimi (a właściwie wyłącznie sześcioma) kolorami tęczy, pełnej barów, restauracji i innych atrakcji, łatwo go przeoczyć. I tak właśnie przez lata robiłam, nie mając pojęcia o istnieniu kultowego przystanku dla kawoszy.
Wszystko zaczęło się w 1887 roku, gdy królowa Victoria wciąż niepodzielnie rządziła Anglią, a paryska Wieża Eiffla dopiero zaczynała piąć się w górę, wtedy to Algerian Coffee Stores założyło swój sklep w Londynie, który istnieje po dziś dzień, szczycąc się niewzruszonym trwaniem przez 13 dekad (tutaj). Nie wiem, czy miejsce to, przez wszystkie te lata, cieszyło się takim powodzeniem jak obecnie, ale kiedy zajrzałam tu w sobotnie popołudnie – w środku był prawdziwy młyn. Amatorzy, a wręcz entuzjaści kawy kłębili się wewnątrz, przede wszystkim po to, by zakupić porcję, którejś ze swoich ulubionych mieszanek. A warto zaznaczyć, że ten algierski coffee shop ma w swojej ofercie ponad osiemdziesiąt rodzajów ziaren ze wszystkich zakątków świata. Na wszelki wypadek mają także zapas ponad 120 herbat dla tych, którzy tak jak ja, z kawy lubią tylko jej zapach i może jeszcze tiramisu.
To stary sklep, z wystrojem w dawnym stylu, z drewnianymi półkami pod sam sufit, wspartymi na bielonych tralkach i wypełnionymi wszystkim tym, co kojarzyć się może z kawą, plus niezliczoną ilością słodyczy i deserów pasujących do kawowego rytuału.
Ale jest tu także stanowisko do serwowania aromatycznego naparu. I tak, dobrze zorientowani kawosze oraz balangowicze z pobliskich klubów i pubów, zjawiają się tu po porcję dającego niezłego kopa espresso w cenie 1 funta, niebywałej jak na standardy Londynu, a zwłaszcza jego turystycznego centrum. Dla porządku dodam, że espresso w STARBUCKSie kosztuje £2.50. Reszta kawowej oferty algierskiego coffee shopu jest umieszczona na wielkiej oldskulowej drewnianej tablicy, zajmującej centralną część sklepowej lady.
Przejęta okazyjną ceną miejscowego espresso postanowiłam, zupełnie wbrew swoim kubkom smakowym, skusić się na kubek mocnej kawy, w nadziei, że uda mi się w ekspresowym tempie wychylić tego shota zanim naprawdę poczuję jego smak. Niestety moje kubki smakowe były więcej niż zniesmaczone podobną nielojalnością, a i mój blond-mózg (zakładając, że wciąż go mam) nie wziął sobie do serca osławionego działania i mocy kawowego energetyka. Tym samym stało się jasne, że więcej kawowych testów, w moim wykonaniu, nawet na potrzeby niniejszej recenzji, nie będzie.
Opuszczałam ten aromatyczny przybytek z pokrzepiającą myślą, że Algierczycy potrafią palić ziarna kawy, a nie tylko samochody.
Medytacje nad małą czarną
I wreszcie coś dla tych, dla których kawa to niemal święty rytuał. Można teraz swe modły zanosić do stolika razem z filiżanką parującego napoju bogów. Jest bowiem w Londynie miejsce idealnie do tego stworzone. To Host Cafe zlokalizowana w Saint Mary Aldermary, jednym z najstarszych kościołów w mieście, pod wezwaniem Marii Panny (tutaj). Przyznacie, że nazwa kafejki jest nieco prowokacyjna, biorąc pod uwagę fakt, że „host” może oznaczać gospodarza albo żywiciela, ale także np. hostię. Również sam pomysł, by urządzić kawiarnię w kościele, wydaje się być cokolwiek przewrotny, a nawet obrazoburczy. Już trochę o tym wspominałam, w poście poświęconym adaptowaniu tutejszych świątyń do świeckich celów (tutaj). Jednak zazwyczaj, w przypadku londyńskich, czynnie działających ośrodków kultu religijnego, kawiarnie czy restauracje znajdują się w podziemiach.
W tym przypadku Host Cafe zajmuje cześć świątyni, stoliki są rozstawiane przed trzema nawami, ale kawiarniani goście chętnie rozsiadają się z filiżankami gorącego naparu także w kościelnych ławach. To najwyraźniej jeden z tych anglikańskich kościołów, do których, zdaniem jego wiernych, dobry, ale mocno zajęty Bóg zagląda wyłącznie w weekendy, dlatego w tygodniu można to miejsce wykorzystywać do innych celów, np. jako świątynię kawy.
Być może są pewne zalety użytkowania tego kawowego sanktuarium – wielu pochylonych nad laptopem kawoszy może tu liczyć na naprawdę święty spokój. A i sam rytuał picia ulubionego latte czy espresso w otoczeniu neogotyckich kolumn i zabytkowych sklepień staje się bardziej dostojny, a nawet uduchowiony. Uzupełniony widokiem na imponujące witraże w wysokich oknach starego kościoła, przez które przeświecają kolorowe promienie słońca, ma swój dodatkowy urok.
Sama świątynia, położona na wschodzie Londynu, bardzo ucierpiała podczas Wielkiego Pożaru w 1668 roku i została odbudowana pod koniec XVII-go wieku przez Sir Christophera Wrena — architekta, który maczał swe czcigodne palce także w projekcie słynnej londyńskiej katedry św. Pawła oraz Królewskiego Kolegium Marynarki Wojennej (znajdującego się w Greenwich, o którym wspominałam tutaj). Nawiasem mówiąc, sama St Paul’s Cathedral mieści się nieopodal Saint Mary Aldermary i widać ją dobrze z Watling Street, przy której znajduje się ta kościelna kafejka. Ze zdumieniem odkryłam, że bywałam na tej ulicy dość regularnie, w pubie The Pavillon End, przy okazji spotkań organizacji Polish Professional London, ale o pobliskim kościele z coffee shopem nie miałam pojęcia. I pewnie nie tylko ja, choć przez miejscowych yuppies, hipsterów, intelektualistów i wszelkiej maści oryginałów jest on tłumnie odwiedzany.
Niewykluczone, że jest to również zasługą starannie skomponowanej oferty, bo na amatorów kawowych uniesień czekają tu mieszanki dostarczane przez lokalne palarnie Mission Coffee Works. Z kolei ciasta i pieczywo pochodzą z The Artisan Bakery, a pozostałe wypieki – z Little Bread Pedlar z Bermondsey. Ach, oczywiście jest także specjalna selekcja herbat od londyńczyków z We Are Tea. W sumie wybór, niejednemu smakoszowi może wydawać się prawie boski!
Oczywiście to nie wszystkie pomysły kreatywnych i przekornych londyńczyków na nietypowe coffee shopy. Na przykład jeden z nich znajduje się w zakładzie rowerowym, ale jakoś ciężko stwierdzić czy wciąż działa, w każdym razie na pewno nie w weekend, kiedy miałam czas, by go odwiedzić i o nim Wam napisać. Kolejny mieści się na urokliwym Cheswicku w dwóch ustawionych obok siebie czerwonych budkach telefonicznych, ale niestety jest nieczynny, prawdopodobnie jego właściciele otwierają go i rozstawiają stoliki w bardziej przyjaznym pogodowo sezonie. A o wielu z takich dziwnych kawiarni wciąż pewnie nie mam pojęcia, dlatego jeśli wiecie o jakiejś godnej opisu i zapamiętania – czekam na Wasze podpowiedzi w komentarzach pod tym postem.
1 thought on “Jak w Londynie ciekawie spędzić czas na kawie?”