Czas na prawdziwą ucztę, choć tym razem będzie to uczta nie dla ciała a dla ducha, a właściwie dla wielu duchów, czy nawet pięknoduchów, sądząc po tym jak pięknie tu sobie mieszkają. Zabieram Was do miejsca, w którym ma się wrażenie, że obcuje się z niewidzialnymi domownikami, którzy żyli przed wiekami, ale wciąż do końca nie opuścili swojej siedziby. Tak – jest tu strasznie – strasznie pięknie!
Opowiadając Wam o tym miejscu mam dwa dylematy: po pierwsze, żadne opisy nie są w stanie oddać całej urody i magii tego nietypowego muzeum. A po drugie: uczestnicząc w tej wędrówce pomiędzy światami, jaką jest zwiedzanie Domu Dennisa Seversa, miałam ochotę wznosić okrzyki zachwytu pod niebiosa, na każdym kroku, obserwując każdy cal i detal. A tak entuzjastycznie pisana recenzja może sprawić, że, gdy już się tam kiedyś zjawicie, będziecie odrobinę rozczarowani. Jednak po namyśle stwierdziłam, że rozczarowanie to ostatnia rzecz, jaka może się tu przytrafić, zwłaszcza jeśli się jest estetą, obdarzonym wyobraźnią i otwartym na nowe doznania.
Teatr duchów z East Endu
Właściwie to nie jest muzeum, choć przestrzeń ta idealnie nadaje się do zwiedzania i w tym celu została stworzona. To raczej osobliwy dom, a dla niektórych jedna wielka martwa natura albo może raczej wyjątkowo rozbudowana scenografia teatralna. Ale nie ma chyba teatru, który mógłby sobie pozwolić na tak bogate i pełne wysmakowanych detali dekoracje. To dlatego, że wystrój wnętrza tej kamienicy powstawał stopniowo i przez dekady. Był więc czas na dopracowanie całej aranżacji w najdrobniejszych i niezwykle malowniczych szczegółach. Trochę to wszystko tajemnicze? Zgadza się, ale tajemniczość jest jednym z niezbędnych elementów tego ekscentrycznego konceptu, o którym zaraz Wam opowiem.
Zabytkowa kamienica z misją specjalną
Cała ta historia zaczęła się pod koniec lat 70., kiedy to do Londynu przybył amerykański artysta Dennis Severs i z miejsca zakochał się w tym mieście. Postanowił zamieszkać w stolicy Wielkiej Brytanii, kupił więc dom na East Endzie, w dzielnicy Spitalfields, o której już Wam wspominałam przy okazji opowieści o Brick Lane i jego bogatej historii (tutaj). W latach 80. cała okolica była mocno zaniedbana, dlatego można tu było kupić nieruchomość w bardzo atrakcyjnej cenie. Tak robiło wielu artystów, tak też uczynił pan Severs nabywając XVIII-wieczną kamienicę przy 18 Folgate Street. Co prawda, była mocno zniszczona, ale posiadała piękną i długą historię, którą od razu postanowił ulepszyć. Znalazł się tym samym w ciekawym i twórczym sąsiedztwie. Czescy artyści wizualni Gilbert & George dodali uroku okolicy, remontując od końca lat 60. podobny dom. Mieszkał tu także historyk i pisarz Raphael Samuel.
Jednak od tego czasu East End zmienił się nie do poznania. I dziś nie ma właściwie śladu po urokliwych zabytkowych uliczkach, które są pożerane przez bezwzględne City i jego szklane domy. Nowoczesne wieżowce otoczyły także uliczkę z kamienicą Seversa, pozostawiając jednak wokół odrestaurowanego domu kilka jego równie wiekowych sąsiadów. Gdy więc przybywa się na miejsce, podprowadzanym i podpatrywanym przez lustrzane ślepia biurowców, niemal traci się nadzieję, że pośród tej industrialnej wyspy szklanych gigantów zdołała uchować się XVIII-wieczna kamienica – oczko w głowie pana Seversa. Chyba opiekunowie tego miejsca mają pełną świadomość tych rozterek i niepewności towarzyszących przybyszom, bo skręt w ulicę, jak i sama kamienica zostały oznaczone na specjalnej tablicy umieszczonej przy BishopsGate, którą większość podąża, kierując się do Denis Severs’ House, prosto z Liverpool Station.
Barwna historia nieistniejącej rodziny
Cóż tak niezwykłego uczynił amerykański artysta, że jego londyński dom stał się mekką rządnych wizualnych doznań estetów z całego świata? Otóż posłużył się swoim wielkim talentem i nieokiełznaną wyobraźnią. To znaczy, rozpoczął program renowacji dziesięciu pokoi swojej kamienicy, tworząc w nim wyimaginowany świat – świat fikcyjnej rodziny Jervisów. W każdym pomieszczeniu kryje się historia jego mieszkańców, bowiem kreatywny artysta starał się odtworzyć, jak wyglądałoby życie wśród rodziny tkaczy jedwabiu – hugenotów, od roku 1725 do 1919. Skąd pomysł, by bohaterami tej opowieści uczynić akurat francuskich ewangelików? Otóż imigrancka społeczność hugenotów osiadła i rozwijała się właśnie tu, w Spitalfields, od końca XVII-go wieku do początku XIX-go. Na ich dawnej świątyni z 1743 r., (na rogu Brick Lane i Fournier Street) wciąż widnieje napis „Umbra Sumus” – jesteśmy tylko cieniami – przypomnienie o przemijającej i nietrwałej naturze ziemskiej egzystencji oraz o fakcie, że dla kalwinistów, świat ducha był bardziej realny niż świat ciała.
Jednocześnie historia opowiadana w tym domu duchów, przez kolejne pokolenia wyimaginowanej rodziny jest kroniką zmieniających się losów kamienicy, odzwierciedlając czasy, gdy Spitalfields nieubłaganie przeistaczało się z dzielnicy zamożnych kupców w niebezpieczne rewiry zatłoczonych i podupadających wiktoriańskich slumsów.
Malownicza wędrówka przez stulecia
Właściciel kamienicy, z której uczynił martwą naturę, udostępnił ją zwiedzającym już w 1980 roku. Kreując wnętrza jednocześnie w nich mieszkał, prowadząc swoisty dom otwarty. Każdy pokój urządził w innym stylu historycznym, od XVIII-go do początków XIX-go wieku. Dzięki temu podróż przez dom staje się podróżą w czasie. To niezwykłe wrażenie potęguje zarówno samo nagromadzenie detali, za sprawą których wnętrza wyglądają jak autentycznie zamieszkane, ale także odgłosy w tle. Dzięki dyskretnej ścieżce dźwiękowej słychać zegar wybijający równą godzinę, fragmenty rozmów dochodzące z pokoju obok, przejeżdżające ulicą powozy.
Panuje tu nastrojowy półmrok, w kominkach pali się ogień, ciemne pomieszczenia rozświetlone są blaskiem świec i światłem sączącym się przez szpary w zasłonach. Pokoje są zaaranżowane tak, jakby nadal były użytkowane, a ich lokatorzy dopiero co wyszli. Wciąż czuć zapachy i ślady ich niedawnej obecności. W kieliszkach błyszczy nalewka, ktoś odstawił porcelanowy spodeczek z fragmentem napoczętego ciastka, na kuchennym stole pachnie rozgnieciony czosnek mieszając się z wonią świeżo rozkrojonego chleba.
W pomieszczeniach znajdują się przedmioty z epoki w takim nagromadzeniu, że można się im przyglądać godzinami i nawet najbardziej uważny obserwator nie jest w stanie dostrzec wszystkiego. Ale te szczegóły zaaranżowane w tak przekonywujący i namacalny sposób, dopełnione zapachami wnętrza sprawiają, że chwilami ma się ciarki na plecach, podświadomie oczekując, że pan Jervis wejdzie do swego pokoju, po pozostawioną przez chwilę książkę lub nalewkę, i zdumiony odkryje ciekawskiego intruza.
Miałam to szczęście, że rezerwując „ciche zwiedzanie” (czyli bez przewodnika i na milcząco, co potęguje doznania) mogłam poruszać się swoim tempem, spowolnionym nieustającymi zachwytami nad każdym obrazem, aranżacją, szczegółem. Dlatego, choć weszłam razem z kilkuosobową grupą, a opiekunowie domu dyskretnie wskazywali nam kierunek trasy zwiedzania, udało mi się pozostawać w każdym z pomieszczeń tak długo jak tego potrzebowałam, a do niektórych z nich wracałam nawet po kilka razy. Mroczne wnętrza odwiedzane w ciszy wcale nie wydawały się puste, choć w niektórych udawało mi się pozostawać zupełnie samej, no w każdym razie bez zwiedzających.
Wiele z mebli i dodatków zostało wykonanych przez samego Seversa. Autentycznie wyglądającą XVII-wieczną ozdobę nad jednym z kominków artysta zrobił z lakierowanych orzechów włoskich. Łóżko z baldachimem, w którym spał, powstało z palet i polistyrenu. Jednak, kiedy przekracza się próg tego domu ma się wrażenie, że całe jego wyposażenie jest oryginalne i pochodzi z danej epoki. Widziałam wiele muzeów, w których starano się oddać jej nastrój, ale nigdy nie było to tak sugestywne i piękne jak tutaj. Choć znałam historię tej okolicy, to jednak informacje o tym, że przed wiekami osiedli tu hugenoci, były tylko tekstem wyświetlającym się w mojej głowie. Dopiero kiedy zobaczyłam ich potencjalne domostwo, stroje, obrazy z ich podobiznami, peruki i inne przedmioty jakich mogli używać w swojej codzienności, dopiero wtedy dotarło do mnie jak wyglądał ten ich świat, i ta dzielnica, w XVIII wieku.
Nie tylko szkiełko i oko
Dom Dennisa Seversa oscyluje między dwoma światami – namacalnym i tym nienamacalnym, między faktem a fikcją, między światem wyobraźni a rzeczywistością.
Sam autor był zdania, że trzeba mieć otwarty umysł, aby naprawdę zobaczyć stworzony przez niego świat, który jest raczej mocnym przywołaniem przeszłości, a nie próbą jej dosłownego odtworzenia. Jak powiedział: „albo to widzisz, albo nie”, i ponad dwadzieścia lat po śmierci Dennisa Seversa jego dom nadal zachowuje swój czar i pozostaje miejscem wyjątkowych doznań – estetycznych, eterycznych, a nawet ezoterycznych.
Od lat dom jest zarządzany przez Spitalfields Trust. To oni dbają o całą tę ekscentryczną spuściznę. By móc ją podziwiać, najlepiej zarezerwować wizytę na stronie (tutaj). Choć można też, w ramach ryzyka, próbować kupić bilet na miejscu, u pana przewodnika, który co kilka minut zjawia się przed wejściem do kamienicy, by zgarnąć kolejną grupkę ciekawskich zwiedzaczy. Najtańszy bilet kosztuje mniej więcej £15, ale są też bardziej wyrafinowane i droższe wersje zwiedzania tego domostwa, na przykład wycieczka o zmroku. Niestety żadnej z tych opcji nie obejmują zniżki w ramach karty National Art Pass (o której zaletach pisałam Wam tutaj). Jednak niezależnie od tego, na który z wariantów się zdecydujecie, nie będą to wyrzucone pieniądze, to Wam mogę obiecać, bo ta podróż w czasie i pośród imponujących dekoracji jest jednym z najbardziej magicznych doświadczeń jakie oferuje Londyn.
Aaa, i jeszcze jedno ostrzeżenie dla osób uzależnionych od obfotografowywania wszystkiego pięknego (do których niewątpliwie i ja się zaliczam). Otóż jedyną rysą na tym, przez dekady malowanym, obrazku jest fakt, że nie można robić zdjęć podczas zwiedzania. To jednak tylko pozorne ograniczenie, bo kiedy przestaje się rozpraszać na wyszukiwanie odpowiednich kadrów (nawiasem mówiąc nie ma tu takiego, który nie byłby odpowiedni), to oto nagle ma się okazję, by skoncentrować się na doświadczaniu tej niesamowitej przygody niemal wszystkimi zmysłami.
Oczywiście ja, stara rebeliantka, która przeciwstawia się większości zakazów, nie byłabym sobą, gdybym nie cyknęła kilku fotek spod pachy, oczywiście specjalnie dla Was! A na swoją obronę dodam, że robiłam to tylko wtedy, gdy nikt nie widział, żeby nie deprawować innych zwiedzających, a także nie do końca ufając zapewnieniom, że otrzymam zdjęcia prasowe jak tylko zwrócę się z mailową prośbą w tej sprawie. Choć to uczyniłam, do dziś nie dostałam odpowiedzi. Ale nie, nie zachęcam Was do łamania zasad i mam też nadzieję, że pan Severs nie przewraca się w grobie z powodu wykradzionych przeze mnie kadrów. W końcu uczyniłam to jedynie po to, by rozsławić jego niezwykłą spuściznę, wśród potomnych.