Ścieżki wzdłuż „Wisły Londynu” to stały punkt programu, zarówno moich miejskich wycieczek jak i tego bloga, nie dziwcie się więc, że będę Was regularnie raczyła kolejnymi pomysłami na udany nadrzeczny spacer po stolicy Anglii. Przyszła pora, by opowiedzieć Wam o jednej z takich najładniejszych i dlatego najbardziej obleganych tras nad Tamizą.
„Przyszła pora”, bo już od dawna miałam w planach ten temat, a w ostatni weekend spontanicznie tam zawędrowałam. Ale jeśli chodzi o porę – tę najbardziej odpowiednią, to ten spacer należałoby przełożyć na wiosenno-letnie miesiące, kiedy cała okolica zieleni się i kwitnie na potęgę.
Jednak, z drugiej strony, londyńska pogoda ma to do siebie, że po pierwsze: cztery pory roku mogą tu wystąpić jednego dnia, a po drugie: tutejszy klimat daje wielu roślinom szanse na całoroczne trwanie w dobrostanie, dlatego ten spacer może cieszyć oczy przez cały rok. Najlepszym tego przykładem są moje zdjęcia dokumentujące tę trasę, wykonane w różnych porach: wiosną, latem, jesienią, a te najnowsze – zimą. Zresztą sami się przekonajcie.
Spacer zaczniemy od strony Hammersmith Bridge, choć wycieczka z odwrotnego kierunku, czyli z Chiswick Lane South jest równie interesująca. Ja jednak lubię zajrzeć nad Tamizę, mając przed sobą od razu widok na jeden z najbardziej malowniczych jej mostów.
Cały ten opisywany przeze mnie odcinek można przejść pieszo w pół godziny, ale rzadko kto się na to decyduje, bo po drodze jest tyle atrakcyjnych miejscówek, które zapraszają do pauzowania, że trudno się nie skusić na którąś z tych opcji.
I tak, już na początku trasy (w tym miejscu zwanej Lower Mall), w okolicy mostu, czyhają na spacerowiczów dwa sąsiadujące ze sobą puby: The Blue Anchor i Rutland Arms („Niebieska Kotwica” swoją pierwszą licencję otrzymał w 1722 roku i być może przez wzgląd na jego 300 letnią historię kiedyś „zakotwiczę” tu na dłużej, by nieco Wam o nim opowiedzieć).
Oba lokale są równie urocze, ale ich największym atutem, wbrew pozorom, nie jest sam wystrój, a ogródki piwne oferujące widok na panoramę Tamizy, z malowniczo górującą nad nią sylwetą wiecznie zielonego mostu wiszącego Hammersmith Bridge. Ten właśnie „obrazek” ściąga do obu pubów rzesze londyńczyków, którzy umawiają się tu ze znajomymi, szczególnie chętnie w pogodne weekendy.
Jeśli jednak ktoś nie miałby ochoty na pubową posiadówkę, a chciałby napawać oczy widokiem tutejszego nadbrzeża, to mijając puby może, przemierzając szeroki deptak, udać się w okolice zielonego skweru zwanego Furnivall Gardens. To idealne miejsce na piknik na trawie.
W chłodniejsze miesiące można tu spocząć na jednej z ławek, z widokiem na przystań o wielce obiecującej nazwie „Hope Pier”. Jednak „nadzieja” na to, że można z niej będzie skorzystać jest płonna, bo to prywatny rewir, a więc zarezerwowany wyłącznie dla szczęśliwców, których stać na to, by zacumować przy nim swoją „skorupę”.
Już z okolic parku co bardziej spostrzegawczy spacerowicze mogą zauważyć kolejny pub, czyli słynną Gołębicę. Słynną, bo The Dove Pub szczyci się tytułem najmniejszego pubu w Londynie (o czym więcej pisałam Wam tutaj). Jednak, żeby doń trafić, trzeba odbić, w bok oddalając się nieco od rzeki wciąż podążając ulicą Lower Mall i skręcić w wąską uliczkę Upper Mall. Z niej można wejść do Gołębicy, do tej jej części, która jest najstarsza, i która zasłużyła sobie na miano „najmniejszej sali barowej na świecie”. To idealna „dziupla” na zimowe wieczory przy kominku z pintem miejscowego browaru.
Jednak, gdy pogoda dopisuje, największym wzięciem w The Dove cieszą się oranżeria i taras usytuowane od strony rzeki, z których rozciąga się cudowny widok na Tamizę i zacumowane na niej barki.
Tymczasem spacerowa ścieżka wiedzie dalej i wąska uliczka z przycupniętą przy niej Gołębicą otwiera się na mały placyk, przy którym zawsze czeka zaparkowane zielone sportowe caco na czterech kółkach, skwapliwie obfotografowywane przez mijających je turystów.
Rozkoszą dla oka są także imponujące fasady domków i rezydencji ulokowanych wzdłuż rzeki, których to lokatorzy mają zarezerwowane najlepsze tamizowe widoki. Większość z nich (fasad, nie lokatorów) swój najlepszy moment przeżywa późną wiosną, gdy kwitną glicynie, których fioletowe kiście zwisają z grubych konarów malowniczo oplatających zewnętrzne ściany posiadłości.
Gdyby po drodze ktoś chciał zwilżyć usta (i nie w Tamizie, a w pubie) to tuż przy rzece czeka na spragnionych przechodniów kolejny lokal piwny o swojskiej nazwie Old Ship, w którym mile widziani są wszyscy spacerowicze, także Ci czworonożni.
Zaraz za nim na naszej tamizowej ścieżce znajduje się małe włoskie bistro Mari Deli Dining. Trudno je przeoczyć, bo niemal zawsze oblepione jest spacerowiczami, którzy doceniają tutejsze specjały od serów i pasty, do organicznych warzyw po salami i prosciutto – nie wspominając o wspaniałej włoskiej kawie i domowych lodach!
Wszystko to serwowane jest wprost ze straganu, ale na entuzjastów włoskiej kuchni czekają także kawiarniane stoliki. A że reklama dźwignią handlu to przed lokalem stoi zaparkowane autko – kolejne zielone na tej trasie, z otwartą maską, pod którą znajduje się sezonowa „wystawka” w postaci organicznych warzyw.
„Włoski przystanek kulinarnych rozkoszy” prowadzi nas dalej do mojej ulubionej części nadrzecznej promenady zwanej Chiswick Mall. To już kolejna uliczka z końcówką Mall w nazwie i nie jest to przypadek, dlatego należy Wam się małe wyjaśnienie. Otóż Termin „Mall” pierwotnie oznaczał miejsce, w którym grano w pall-mall, grę podobną do krykieta. W połowie XVIII-go wieku zaczęto określać w ten sposób wysadzane drzewami aleje, które pełniły rolę towarzyskich deptaków. Nic więc dziwnego, że wiele promenad i pieszych alei ma to charakterystyczne zakończenie w swej nazwie.
Skupmy się jednak na urodzie tego miejsca, którego wyjątkowość polega na „zaczarowanych ogródkach”. Otóż, idąc Chiswick Mall, po jednej stronie mija się fasady domów i rezydencji, a po drugiej należące do nich ogródki, ulokowane nad samą rzeką (większość z nich ma jeszcze prywatne zejście w postaci pomostu lub przystani, przy której cumuje równie rozkoszna łajba).
Ogródki są raczej czarowne niż zaczarowane i często tajemnicze, bo zasłonięte przed oczami przypadkowych przechodniów. Jednak przez murki, płoty i bramy można zobaczyć te prywatne oazy zieleni, które zaaranżowane przez angielskich architektów krajobrazu pysznią się najrozmaitszymi odmianami roślin i kwiatów. Te przydomowe, a raczej przyrzeczne ogródki wyglądają pięknie o każdej porze roku, sprawiając wrażenie jakby stale brały udział w nieformalnym konkursie na najładniejszy z nich.
Zanim dojdziemy do kresu naszej wycieczki po drodze czekają na nas jeszcze dwie małe atrakcje. Pierwszą z nich jest wysepka na Tamizie, na którą przy odrobinie szczęścia, to znaczy, gdy zawędruje się tu w czasie odpływu, można dotrzeć, jeśli nie suchą to wilgotną od gęstego mułu nogą i poobserwować sobie tą zazwyczaj niedostępną bezludną wyspę na Tamizie.
Druga mała niespodzianka przywidziana „na deser”, czyli pod koniec spaceru to browar Fullersa z małym sklepikiem oferującym piwoszom-amatorom bogaty asortyment trunków z białą pianką i akcesoria niezbędne do tego alkoholowego rytuału. Ceglany budynek browaru mieści się przy Chiswick Lane South, którą można dostać się z powrotem do miasta.
Można też przejść spory kawałek uliczkami wzdłuż Tamizy, by znów trafić na ścieżkę spacerową biegnącą tuż nad rzeką. I to jest właśnie specyfika tych malowniczych tras, że niektóre ich odcinki, jako tereny prywatne, są niedostępne zwykłym przechodniom.
Jeśli ten post albo mój blog spodobał Ci się na tyle, żeby postawić mi symboliczną angielską herbatkę albo kieliszek prosecco, (które piję jak herbatkę), to wystarczy, że klikniesz przycisk poniżej.
Dziękuję i obiecuję, że wzniosę toast za Twoje zdrowie (także herbatką, jak będzie trzeba)!