Londyn szybko przyzwyczaja do świateł, co więcej niektórych równie szybko od nich uzależnia. Jarzy się i błyszczy, lampami neonami i wyszukanymi dekoracjami. W zimie, co jakiś czas, daje swoim mieszkańcom i odwiedzającym go turystom dodatkowego świetlnego kopa. Moim ulubionym i długo wyczekiwanym była impreza pod elegancką francuską nazwą Lumiere London. Zimową porą centrum miasta i kilka jego ikonicznych punktów stawało się areną niezwykłego pokazu z udziałem światła, dźwięku i obrazu. Wystarczyło wieczorem zjawić się w okolicach Piccadilly, by zacząć wytrzeszczać oczy i szeroko otwierać usta na widok iluminacji, które czekały w ten event na uradowanych gapiów. A było co oglądać i podziwiać. Lumiere London to starannie zaplanowany w przestrzeni miasta spektakl, z udziałem kilkudziesięciu pokazów świetlnych rozlokowanych w różnych częściach Londynu.

W styczniu 2016 i 2018 roku, gdy impreza ta odbywała się w stolicy zamknięte pozostawały dla ruchu kołowego rozległe fragmenty West Endu, w tym Oxford Street, Regents Street i Piccadilly. Na potrzeby tego plenerowego eventu specjalnie przystosowano także Mayfair, King’s Cross, Waterloo i South Bank, a każde z tych miejsc odnotowało wówczas ponad milion odwiedzin.

Lumiere London, czyli światło w centrum
Do pokazów z udziałem światła i dźwięku wykorzystywano fasady domów, fragmenty parków czy ulic, ale także budowano wolnostojące instalacje. Liczył się element zaskoczenia i innowacyjność, a wszystko podkręcone designem na najwyższym poziomie. Zapewniali to autorzy instalacji – międzynarodowi artyści, których kreatywność sięgała gwiazd.

Wieczorny spacer był przy okazji rodzajem gry miejskiej polegającej na zlokalizowaniu wszystkich świetlnych niespodzianek, z których część kryła się w zaułkach i stanowiła dla tropicieli światła niezłe wyzwanie. Różnorodność neonowych dzieł sztuki wynikała także z odmiennego zaaranżowania światła. Część z pokazów była ruchoma i tak, na przykład w 2016 roku po centralnych ulicach Londynu kroczyła parada performerów uzbrojona w kolorowe świetlne parasolki, którymi wymachiwali jednocześnie, tworząc dynamiczne i efektowne układy. Z kolei przy King’s Cross czekał na zwiedzających szpaler lamp kreślarskich w przeskalowanej wersji. Gigantyczna aleja biurkowego oświetlenia w rozmiarze XXL była prawdziwym hitem. Należało zarezerwować jeden a nawet i kilka wieczorów, żeby zaliczyć wszystkie świetlne atrakcje rozlokowane w różnych częściach miasta.

Świetlna zabawa w nowym wydaniu
Kiedy już nieźle wkręciłam się w tę imprezę, oczekując jej kolejnych edycji zniknęła ona z Londynu w nie jasnych (nomen omen) dla mnie okolicznościach. Kolejnej zimy zamiast London Lumiere czekał na londyńczyków event, w którym z grubsza chodziło o to samo. Różnice były dwie – zmieniła się nazwa i miejsce świetlnych instalacji. Nowy Winter Lights kusił amatorów neonów i błysków na Canary Wharf, czyli w robotniczej dzielnicy Londynu (o której już trochę Wam pisałam w poście (tutaj). Dzielnica, co prawda robotnicza, ale, jako że robotnicy biurowi to i okolica odpowiednio elegancka, czyli dopasowana do koloru białych kołnierzyków. Biurowo-industrialna przestrzeń urozmaicona kanałami dawnych doków okazała się być idealną scenografią dla nowoczesnych aranżacji z udziałem światłowodów i cudów techniki.



Każdy kto zjawił się tu, na którejś z poprzednich edycji ma co wspominać. W ramach wszelkiej rozmaitości były tu stanikowe drzewa, których podświetlane korony obwieszono neonową damską bielizną albo świetlna dżungla nad stacją metra, tak efektowna, że została do dziś jako stała atrakcja tej okolicy. Ten sam los spotkał zresztą kilka innych instalacji, które cieszyły się takim uznaniem, że zostały adoptowane przez Canary i cieszą oczy spacerowiczów każdego wieczoru.

Skończyła się pandemia i nastała światłość
Jednak ten rok był dla historii Winter Lights wyjątkowy, bo impreza powróciła po dwóch latach nieobecności spowodowanej pandemią. Trudno się więc dziwić, że jej stali bywalcy razem z nowymi odkrywcami tłumnie ruszyli na Canary, gdzie przez dwa weekendy i cały tydzień pomiędzy nimi czekają na wszystkich cuda… wianków, może nie ma, ale jest za to rzucona na wodę… kula ziemska świecąca w ciemności doków.
I właśnie ten obrazek widzą wszyscy, którzy wyłaniają się z metra, by zaliczyć light event. Ale uwaga Gaia Luke’a Jerrama, czyli ziemia pływająca po wodzie to atrakcja nr 22. Dlatego zaraz po przybyciu należy dorwać mapkę (tutaj) z rąk usłużnego stewarda (jakich na trasie zwiedzania rozstawiono wielu) i dzięki odpowiednim graficznym wskazówkom rozpocząć wędrówkę.

Miejskie podchody w pobliżu wody
Cała zabawa przypomina trochę grę miejską, w której dzięki info-graficznym wskazówkom rozmieszczonym także wzdłuż całego szlaku (albo korzystając z odpowiedniej aplikacji) można odkrywać kolejne punkty programu. Niby wszystko podane jak na dłoni, ale jeśli straci się czujność, choć na chwilę, łatwo przegapić jedną z atrakcji.

W tym roku są 22 instalacje ulokowane w mniej lub bardziej oczywistych miejscach (tutaj). Największą popularnością cieszą się jak zwykle te, które wchodzą w interakcję z oglądającymi je osobami. Do niektórych z nich stoją kolejki wszystko po to, żeby na przykład przespacerować się w gąszczu światłowodowych lian. Taka dynamiczna i aktywna forma zwiedzania, w której ma się możliwość oddziaływania i wpływania na formę świetlnej prezentacji to strzał w 10!
Oczywiście za każdą z tych atrakcji kryje się odpowiednio zaangażowany przekaz i tak kryształowe mamuty niosą skojarzenie z wieczną zmarzliną zwaną „śpiącym gigantem”, a stąd już krótka droga do refleksji na temat kryzysu klimatycznego.

W innym miejscu elektroniczny głaz naśladując naturalną formację skalną za pomocą elektronicznych materiałów wskazuje na pożądane dążenie do harmonii pomiędzy naturą a technologią.

A ponieważ lepiej je wszystkie oglądać niż o nich pisać to nagrałam dla Was krótkie filmiki, które są bardziej przekonywującą reklamą całego wydarzenia.
Większość z dzieł-instalacji potrafi olśnić albo zadziwić o co starają się ich autorzy. Ale mnie bardziej zadziwił obrazek, który ukazał się moim oczom tuż po wyjściu z metra. Oto zobaczyłam kulę ziemską kąpiącą się w jednym z okolicznych kanałów i po chwili odkryłam, że przyglądam się jej właściwie tylko ja. Co więcej jestem jedyną osobą, która nie stoi do niej odwrócona plecami. Reszta zwiedzających nie ma ochoty fotografować ziemi, ale robi sobie z nią selfie. Ten obrazek, znak czasów, towarzyszył mi do końca zwiedzania. Większość ludzi nie fotografowała atrakcyjnych obiektów, ale chciała atrakcyjnie wypaść na ich tle siląc się na odpowiednie kadry.

No cóż nie zmienia to faktu, że Winter Lights może funkcjonować jako darmowa wystawa sztuki. Wędrówka po okolicy zajęła mi około półtorej godziny (z robieniem zdjęć i nagrywaniem filmików rzecz jasna) dlatego warto zarezerwować sobie odpowiednią ilość czasu na spacer śladami światła.









Uwaga macie czas do soboty 28 stycznia, a jeśli nie zdążycie w tym roku, to już szykujcie się, żeby nie przegapić następnej styczniowej edycji.

