Tę opowieść zacznę od bicia się w piersi i przeprosin składanych jednemu z najsłynniejszych fragmentów mojego ukochanego Londynu. Otóż od zawsze (no może od prawie zawsze, bo kiedy byłam w Londynie po raz pierwszy Barbican jeszcze się budował), wyraźnie unikałam tego betonowego kompleksu (tutaj). Oglądając go z zewnątrz byłam przez lata przekonana, że to najbardziej ponury i dosadny przykład architektury, którego lepiej nie oglądać, bo można się nabawić głębokiej depresji.

Z czasem miałam swoją wydeptaną dróżkę do Barbican Centre – na wypadek koncertów organizowanych w jednej z tutejszych sali koncertowych. Odwiedziłam też London Museum i… to właściwie tyle. Aż w końcu, przez mój coraz bardziej przytępiony słuch przewiercił się kilofem mój dobry znajomy Marcin G., który zapuszczał mi przez tę coraz większą dziurę w głowie ody i peany do Barbicanu. Tak powstał plan wspólnej wycieczki z zakochanym w brutalizmie Marcinem, w roli przewodnika.

Na początku byłam jak beton, twarda i nieczuła na wszelkie ewentualne powaby otoczenia. Jednak z każdą minutą kruszałam coraz bardziej i trudno jednoznacznie stwierdzić czy była to zasługa umiejętnie wykrzykiwanych ochów i achów towarzysza mojej przygody, czy też… urody barbicanowego kompleksu. A propos kompleksów, to szybko się ich tu nabawiłam – ja dziewczyna z Barbakanu (warszawskiego), bądź co bądź. Bo oto w ciągu kilkunastu minut stało się jasne, że unikając tego betonowego zjawiska nad Tamizą, popełniłam jeden z największych błędów w poznawaniu i eksplorowaniu Londynu.





Pewnym pocieszeniem mógł być jedynie fakt, że nie przez przypadek nazwałam się na swoim blogu (traktującym o tym mieście), blondynką – rzeczywiście tylko blondynka mogła przeoczyć taki cud. Tego samego zdania była podobno królowa Elżbieta II, odsłaniając w 1982 roku tablicę pamiątkową na Barbicanie: „To, co tu powstało, musi być jednym z cudów współczesnego świata” – powiedziała.

Rzecz jasna to, co w oczach królowej i moich zaczęło wydawać się cudem (no może nie na miarę biblioteki aleksandryjskiej, ale jednak), dla wielu innych może pozostawać posępną brzydotą. Nie przez przypadek Barbican kilkukrotnie znajdował się na szczycie listy najbrzydszych obiektów architektonicznych w Wielkiej Brytanii. Nie zmienia to faktu, że należy zwiedzić tę brutalistyczną utopię, bo skala i rozmach samego założenia architektonicznego są niebywałe i czynią zeń miasto w mieście. Ale przed tą wycieczką warto się do niej przygotować i przyswoić sobie trochę podstawowych faktów.

Od barbakanu do Barbicanu
Zacznijmy od samej nazwy, która nie wzięła się znikąd – jest oczywistym nawiązaniem do okolicy, w której znajdują się pozostałości po starożytnym murze rzymskim okalającym dawniej miasto, czyli barbakanie. Miejsce to mocno ucierpiało w czasie wojennych bombardowań i dlatego pomysł na budowę nowego betonowego Barbicanu zakładał projektowanie przestrzeni praktycznie od zera. Jego autorzy – brytyjscy architekci: Peter Chamberlin, Geoffry Powell i Christof Bon stworzyli kompleks budynków z osiedlem – Barbican Estate oraz jednym z największych centrów sztuki w Europie – Barbican Art Centre (tutaj).

Pierwsze co rzuca się w oczy to fakt, że Barbican wygląda jak podwyższona wyspa. Jego twórcy projektowali nie tylko same budynki, ale całe osiedle, czyli wewnętrzne trasy i alejki, które jako podwyższone chodniki miały być podłączone do rozbudowanej sieci tego typu arterii, obejmującej całe miasto. O ile niezagospodarowany teren pod przyszłe osiedle dawał niemal nieograniczone możliwości projektowe, to doposażenie już istniejących w Londynie budynków w takie podwyższone połączenia okazało się niemożliwe.

W ramach nowo wybudowanego osiedla powstał skomplikowany labirynt schodów, ramp i tarasów, który jako mocno rozbudowany system pieszej komunikacji początkowo miał eliminować ruch samochodowy na terenie kompleksu. Jednak mieszkańcy dość szybko zaczęli uskarżać się na tę zagmatwaną trajektorię alejek, opracowano zatem system odnajdywania drogi, który miał ułatwić poruszanie się po plątaninie chodników.

„Osiedle za Betonową Bramą” w liczbach
Budowa Barbicanu zaczęła się w 1965 roku i trwała 11 lat, w tym czasie było to największe osiedle mieszkaniowe w Europie. Nic dziwnego, Barbican Estate to prawie 40 hektarów, na których znajduje się trzynaście siedmiopiętrowych bloków tarasowych i trzy 43-kondygnacyjne wieżowce o nazwach: Shakespeare, Cromwell i Lauderdale. W ramach tego założenia zaprojektowano 2114 lokali przeznaczonych dla 6500 mieszkańców, a także centrum sztuki, kino, kawiarnie, bary i dwie szkoły, całość z wyraźnie zachowanym podziałem na przestrzeń prywatną i publiczną. W tej ostatniej miało znajdować się szereg udogodnień będących na wyciągnięcie ręki dla mieszkańców Barbicanu.

Ukończone w połowie lat 70-tych osiedle kosztowało 156 mln funtów, a centrum sztuki (otwarte w 1982) 161 mln. Dziś to równowartość około 500 milionów funtów.

Początkowo miało to być funkcjonalne osiedle dla młodych pracowników City: „profesjonalistów, którzy prawdopodobnie jeżdżą na śródziemnomorskie wakacje, lubią francuskie jedzenie i skandynawski design” – takimi widzieli ich architekci Barbicanu. W praktyce lokale były pierwotnie dzierżawione przez City of London Corporation jako mieszkania komunalne, czyli councilowskie. Z czasem prawie wszystkie stały się własnością prywatną, gdy w 1980 r. wprowadzono prawo do ich zakupu.

Nowi mieszkańcy Barbican Estate mieli do wyboru różne typy mieszkań, od kawalerek po penthouse’y i mieszkania dwupoziomowe, a same lokale obfitowały w innowacyjne rozwiązania, jak choćby system mielenia odpadków ze zlewu i odprowadzania ich do zbiornika wspólnego dla całego budynku (dzięki czemu można było uniknąć charakterystycznego smrodku ze zsypów, tak dobrze znanego mieszkańcom wielu blokowisk). W ramach troski o każdy niemal detal kreatywni projektanci opracowali także mini-umywalkę, idealną do małych łazienek.






Zamierzeniem architektów, było pozostawienie użytkownikom mieszkań w stanie surowym, by nowi lokatorzy mieli nieograniczone pole do własnych ingerencji. Zmieniło się to z chwilą wpisania Barbican Estate do rejestru zabytków w roku 2001. Od tej pory nie można dokonywać żadnych zmian we wnętrzach, bez uzyskania odpowiedniej zgody.

Jednak równie ważne co wnętrza i fasady budynków było w oczach ich architektów całe otoczenie. Betonowe osiedle to także 22 hektary wolnej zielonej przestrzeni z ceglanymi alejkami i instalacjami wodnymi. Co ciekawe tutejsze akweny są tak płytkie, że ich woda została specjalnie zafarbowana na piękny zielony kolor, by odbicia otaczających ją budynków mogły dawać iluzję głębi. Na tych wszystkich, którym nie dość zielonych klimatów czeka oranżeria (Conservatory), druga co do wielkości tropikalna oaza Londynu, a w niej 1500 gatunków egzotycznych roślin i drzew (tutaj).






W całe to nowoczesne założenie została umiejętnie wkomponowana substancja zabytkowa, czyli kościół St. Giles i pozostałości ruin rzymskich murów.





Dbałość o każdy szczegół sprawiła, że architekci zaprojektowali wizualizację graficzną, zakładającą wspólny system oznakowania osiedla, czcionkę i logo Barbicanu w formie wieży nawiązującej do antycznej rzymskiej architektury obronnej.

O betonie – suszonym, a nawet młotkowanym
Stworzenie ikony londyńskiego brutalizmu wcale nie było oczywistym zamierzeniem jej architektów. Co więcej oni sami nigdy nie nazwali się otwarcie brutalistami. Projektując Barbican inspirowali się wieloma stylami, a w początkowych założeniach (w raporcie z 1959 roku) nakreślili plany pokrycia bloków tarasowych białym marmurem, a niektórych elementów polerowanym albo kolorowym betonem. Zaproponowali nawet wyłożenie balkonów mozaiką. Skończyło się na jasnoczerwonej cegle, białych kafelkach i szkle zbrojonym – dzięki którym rozmachowi architektonicznemu towarzyszy surowość, by nie rzec brutalność.

Tę surowość potęguje faktura betonowych ścian. Budynki pozostały nieotynkowane, jak chciał tego brutalizm, który w ramach redefinicji funkcji materiałów budowlanych, stawiał na „szczerość surowca i transparentność konstrukcji”.

Charakterystycznie chropowate, betonowe fasady to wynik długiego procesu suszenia betonu (przez 21 dni), a następnie ręcznego kształtowania jego powierzchni za pomocą kilofów, tzw. młotkowania, by odsłonić grube granitowe kruszywo. Bloki mieszkalne Barbican Estate mają łącznie 200 tysięcy m² betonowych ścian!







A jeśli ktoś chce się przekonać co znaczy potęga owych 200 tysięcy m² szarpanego betonu, to może to zrobić na dwa sposoby, bo państwo-miasto Barbican zwiedza się równie ciekawie w pogodę i niepogodę. W słoneczny dzień, po spacerze przez betonowe tarasy, rampy i alejki, których surowość łagodzi zieleń roślin można zasiąść nad jednym z zielonych akwenów albo w kawiarnianym ogródku i obserwować lustrzane odbicia brutalistycznej architektury w fafli wody.

Z kolei, gdy pogoda nie sprzyja, zadaszone tarasy wewnętrznego labiryntu Barbican Estate osłonią przed deszczem w czasie zwiedzania betonowego osiedla, a wnętrza Barbican Art Centre dają nieograniczone możliwości artystycznej eksploracji. Czekają tu bary, restauracje, księgarnie, biblioteka, galerie, sale koncertowe kinowe i teatralne, a wszystko to w wyjątkowej brutalistycznej oprawie.










Jeśli ten post albo mój blog spodobał Ci się na tyle, żeby postawić mi symboliczną angielską herbatkę albo kieliszek prosecco, (które piję jak herbatkę), to wystarczy, że klikniesz przycisk poniżej.
Dziękuję i obiecuję, że wzniosę toast za Twoje zdrowie (także herbatką, jak będzie trzeba)!