Jasne, że ucztowanie w kościele to w Londynie żadna nowość. A ja pisałam już o tym przy okazji kilku mniej lub bardziej ekscentrycznych adaptacji byłych świątyń do celów komercyjnych takich, które z religią nie mają wiele wspólnego. Jednak w tym wypadku prawdziwym (nomen omen) ‘objawieniem’ jest fakt, że przez lata udawało mi się przeoczyć jedną z najbardziej (i znów nomen omen) ‘kultowych’ realizacji, czyli słynne Mercato Mayfair (tutaj).

Położone w samym centrum Londynu, na tyłach Oxford Street, nie musi zabiegać o uwagę, bo z racji swej ekskluzywnej lokalizacji ma ją z góry zapewnioną. A choć jego wnętrza za sprawą architektonicznych detali o sakralnej proweniencji, nie przystają do obecnego świeckiego przeznaczenia obiektu, to formalnie od pół wieku budynek ten nie pełni funkcji religijnych. Wydaje się więc, że w tym wypadku można spokojnie ‘przełknąć’ fakt jadania w kościelnych dekoracjach.

To już drugi street food market spod znaku Mercato Metropolitano (pierwszy powstał w dawnej fabryce papieru w dzielnicy Elephant & Castle). Ale Mercato Mayfair dzięki spektakularnym wnętrzom, bije wszystkie inne tego rodzaju przybytki na głowę. A propos przybytku, to warto się nad nim nieco pochylić, bo jest tego wart. Mercato znalazło gościnę w dawnym kościele św. Marka, który wciśnięty pomiędzy dwie wielkie rezydencje przy North Audley Street, po pierwsze zachwyca swoją oryginalną fasadą.






Zabytkowy portyk wsparty na czterech jońskich kolumnach pełni teraz rolę oryginalnego restauracyjnego tarasu. A sama budowla w niczym nie przypomina klasycznych anglikańskich świątyń, także dlatego, że wzniesiona w 1820 roku, jest jednym z najwspanialszych przykładów XIX-wiecznej greckiej architektury odrodzenia w Londynie (nie licząc The National Gallery of course).

Zatrzymując się jezcze przez chwilę przy nieoczywistej historii tego miejsca warto zaznaczyć, że w czasie II wojny światowej stało się ono nieoficjalnym „amerykańskim kościołem”. A do grona jego bywalców zaliczano prezydenta Dwighta Eisenhowera. W latach 70-tych został zdekonsekrowany i pozostawał opuszczony przez dwie dekady, później stawał się kolejno centrum odnowy biologicznej, centrum pomocy osobom starszym, a następnie przestrzenią wykorzystywaną w trakcie pokazów London Fashion Week.

Wreszcie po żmudnej renowacji, wynoszącej 5 milionów funtów, ten zabytek klasy pierwszej (czyli o wielkim znaczeniu historycznym, podobnie jak pałac Buckingham) powrócił do dawnej świetności. Ale już nie do dawnej funkcji.







Biesiadowanie w świątynnych dekoracjach
Jego nowi zarządcy zadbali jednak o to, by, bądź co bądź, zaskakujące przeznaczenie dawnej świątyni pozostawało w pewnej harmonii z jej niezwykłym wystrojem. To, dlatego stoliki i część krzeseł na parterze oraz na antresoli dopasowano kolorem do spektakularnych kościelnych witraży. Czerwone, niebieskie, seledynowe i żółte prostokąty blatów są wyraźnym nawiązaniem do soczystych barw okiennych przedstawień.

Pozostając w tym samym spektrum kolorów, wyglądają jakby były skąpane w świetle padającym przez szyby. Jednak kontekst sakralny: obrazy, polichromie, figury świętych w zestawieniu z rozbawionym tłumem pląsającym i pijącym drinki może szokować. I ten rodzaj świadomej prowokacji jest pewnie dla wielu dodatkowym wabikiem w stylu: „oj dana, dana nie ma szatana!”













Ołtarz z ginem, a nie z winem
A w ramach burzenia granic między sacrum, a profanum centralny element wnętrza, który kiedyś był ołtarzem, stał się teraz barem piwnym, zaopatrywanym przez znajdujący się w piwnicy mikro browar. Został wykonany z tysiąca unikalnych szklanych cegieł, które powstały z przetopionych potłuczonych kufli do piwa z pierwszego street food marketu Mercacto Metropolitano w Elephant & Castel.








Z lewej strony dawnego ołtarza znajduje się bar z ginem. Prawdopodobnie to niezamierzone, ale trafne skojarzenie, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że wielu traktuje Boga jak Gina z butelki, który powinien spełnić ich życzenia – zatem gin na ołtarzu nie wydaje się wcale od rzeczy?

W dawnych nawach kościoła i na jego górnym poziomie, wzdłuż antresoli ulokowano stoiska z jedzeniem z różnych stron świata. Znajdziecie tu najrozmaitsze propozycje od pizzy neapolitańskiej, przez ręcznie robiony włoski makaron, bar z koktajlami i owocami morza. Jest robata w stylu japońskim, włoski steak house, bułeczki bao, bar z szampanem, specjały kuchni tajskiej.














Miejsce słynie także z włoskiej lodziarni, w której obok lodów o smaku La Dolcevita czy Criminale, można skosztować lodowych hamburgerów. Niestety nie doczekałam się, by ktoś je zamówił, a sama nie byłam na tyle odważna czy też zdesperowana. Dodam, że dla mnie wielbicielki lodów, serwowanie ich w hamburgerowej bułce jest kolejną formą profanacji, która najwyraźniej w tym miejscu ma się wyjątkowo dobrze.
Kwiatki na wejście
Z kolei w dawnej kruchcie mającej formę długiego korytarza ulokowano kwiaciarnię w iście instagramowym wydaniu, która kusi wszystkich przekraczających progi tej świątyni konsumpcji.







Z tego miejsca można dostać się do piwnic, w dawnej kościelnej krypcie, gdzie czekają vine-bary i szerokie blaty social tables. W głębi znajduje się wspomniany wcześniej browar oraz „laboratorium” chleba i makaronu, w którym eksperymentują z nowymi technikami wytwarzania ciasta. Jest wreszcie mała szkoła gotowania z zajęciami i warsztatami kulinarnymi.




Drinkowanie na tarasie
A jeśli ktoś, onieśmielony widokiem i bliskim towarzystwem świętych spoglądających ze ścian i witraży, chciałby spróbować tutejszej oferty kulinarnej w bardziej neutralnym otoczeniu, to może szukać miejsca (i szczęścia w jego znalezieniu) na niewielkim tarasie, znajdującym się na dachu. Ustronny, oświetlony girlandami ogródek w cieniu kościelnej dzwonnicy ma swoich fanów.



Podobnie jak całe to święte-nieświęte miejsce, choć w tym wypadku może należałoby powiedzieć wyznawców, zalegających na kościelnych ławach. Jest ich tylu, że znalezienie tu stolika w sobotę po południu graniczy z cudem (na który pewnie można liczyć, w końcu to kościół, co z tego, że dawny), dlatego jeśli nie lubicie jeść w tłoku wybierzcie na wizytę w Mercato Mayfair leniwą niedzielę albo jakiś dzień w środku tygodnia.

Jeśli ten post albo mój blog spodobał Ci się na tyle, żeby postawić mi symboliczną angielską herbatkę albo kieliszek prosecco, (które piję jak herbatkę), to wystarczy, że klikniesz poniższy przycisk.
Z góry dziękuję i obiecuję, że wzniosę toast za Twoje zdrowie (także herbatką, jak będzie trzeba)!