Czas, pomiędzy koronacją miłościwie nam panującego króla Charlesa III a wyścigami w Ascot, to idealna okazja do pochylenia się nad tematem nakryć głowy odpowiednich na tego typu doniosłe wydarzenia. O tym, jak wiele wspólnego z kulturą i modą brytyjską mają fascynatory wiedzą prawie wszyscy albo raczej – prawie wszystkie. Jednak cóż te atrybuty angielskiego stylu i ekstrawagancji mogą mieć wspólnego z oszczędzaniem, skoro zdecydowałam się o nich napisać w zakładce „Blondynka oszczędza” – nie jest już wcale tak oczywiste.
A zatem, od razu spieszę z wyjaśnieniem – moja historia z fascynatorami to historia, która zaczęła się od oszczędności i liczenia kasy. Serwując Wam tę opowieść, zburzę przy okazji parę obowiązujących mitów, co może okazać się przydatne dla niejednej elegantki, a także opowiem Wam o moim odkryciu sprzed paru lat – miejscu, w którym można zaopatrzyć się we wszystko co potrzebne do wykreowania najpiękniejszego nakrycia głowy w wersji low budget. Czas więc na historię gęsto przetykaną piórami, atłasowymi wstążkami, kwiatami i koronkami.
Historia z piórkiem w... tle
Skoro już mowa o historii to wypadałoby, zanim zacznę opowiadać tę swoją, przybliżyć nieco historię fascynatorów. Z góry uprzedzam, że jest ona ulotna i nieoczywista, podobnie jak i sam charakter tego nakrycia głowy. Trudno zatem odgadnąć czy pierwowzorem fascynatora był starożytny wieniec laurowy, czy też późnorenesansowe małe nakrycia głowy, przypominające toczki, jakie zgodnie ze zwyczajem pod koniec XVI-go wieku nosiły nadobne chrześcijanki. A może modę na fascynatory zapoczątkowała francuska królowa Maria Antonina, wpinająca we włosy ozdoby ze strusich piór, pereł i kamieni szlachetnych? Z kolei w XVIII i XIX wieku funkcję fascynatora mógł pełnić lekki dzianinowy kapturek noszony na głowie i wiązany pod brodą, nazywany „chmurą”. Było to podłużne nakrycie głowy „wykonane z jedwabiu, koronki lub siatki, według The Fashion Dictionary lub z cienkiej przędzy dzianej bądź szydełkowanej.
Być może, żeby znaleźć pierwszy odpowiednik fascynatora, należy najpierw doprecyzować jego definicję. Czym zatem jest ta ozdoba i czym różni się od kapelusza, toczka, albo hatinatora? Najlepiej posłużyć się definicją jaką opracował współczesny guru modystów, irlandzki szalony kapelusznik Philip Treacy: „Fascynator to mała ozdoba, która spoczywa na głowie. Bez ronda. Dzisiejszy termin odnosi się do wszystkiego, co jest przymocowane do klipsa, opaski na głowę lub grzebienia”.
Fascynator, czyli haiku kapelusza
Zatem wszystko jasne – to po prostu mały, fantazyjny, dekoracyjny stroik. Z kolei toczek w przeciwieństwie do fascynatora ma wyraźnie zaznaczoną podstawę: cylindryczną owalną, w kształcie łezki lub stożkową i jest pozbawiony ronda albo z niewielką wariacją na jego temat. Nosi się go zazwyczaj na bakier, nierzadko w towarzystwie woalki. A hatinator to połączenie fascynatora i kapelusza, posiada rondo (co czyni go pół-kapeluszem) i najczęściej podtrzymywany jest opaską.
Niezależnie jednak od tego jak wyglądały i jaką przybierały formę, nakrycia głowy były stałym i niezwykle istotnym elementem damskiego ubioru wierzchniego. Do tego stopnia, że w dawnych czasach kobieta, która nie miała na sobie kapelusza, mogła zostać uznana za osobę podejrzanej konduity.
W XX wieku toczki, fascynatory i ich fikuśne wariacje rządziły niepodzielnie na głowach elegantek i ekstrawagantek, przybierając często ikoniczne formy. A wszystko to za sprawą twórców owych małych arcydzieł, których bardziej, niż zdolnymi modystami należałoby określić kreatywnymi projektantami i artystami. Do tego elitarnego grona zaliczali się Elsa Schiaparelli, John P. John, którego amerykańska marka Mr John była znana na równi z Diorem, Philip Tracy, Nigel Rayment czy Bundle Maclaren.
Niezależnie od tego jak bliski jest komuś temat fascynatora czy toczka to bywają sytuacje, kiedy nie da się od niego uciec. Bowiem brytyjskie eventy rządzą się własnymi prawami, przepisami, zaleceniami a nawet ograniczeniami w kwestii „dobrze widzianych” nakryć głowy. Zatem jeśli chce się wypaść elegancko i na temat, warto wziąć pod uwagę wymogi tutejszego modowego savoir—vivre. I tak na Wyspach, podobnie jak w wielu krajach europejskich, podczas wyjątkowych uroczystości kościelnych, kobiety powinny mieć zakrytą głowę. I o ile szacunek młodej parze oraz pozostałym gościom można okazać zakładając na ślub skromny stroik (innymi słowy fascynator), to już w kwestii ubioru na wyścigi konne, angielskie zasady nie są tak liberalne.
Myli się ten, kto sądzi, że na tę okazję można włożyć dowolne nakrycie głowy. Organizatorzy wyścigów w Ascot, co roku przedstawiają aktualny dress code, którego goście muszą ściśle przestrzegać (tutaj). I uwaga, w najbardziej elitarnym sektorze Royal Enclosure, fascynatory są wręcz zakazane, zaś kapelusze powinny mieć średnicę minimum 4 cali, czyli ok.10 cm. Dlaczego w arystokratycznych kręgach na fascynatory patrzy się spod oka? Otóż to nakrycie głowy, które mocno zwraca uwagę, jest oznaką wielkiej pewności siebie, dlatego brak mu odpowiedniej elegancji i wyrafinowania. To całkiem zrozumiałe, że osoba z wyższych sfer nie pozwoli sobie na taką ekstrawagancję.
A to Ci... toczek Cioci Kloci!
Choć oczywiście zdarzają się wyjątki od tej reguły. Jednym z nich był ślub książęcej pary Catherine i Williama, na którym księżniczka Beatice miała na sobie trudny do przeoczenia fascynator od Philipa Treacy. Bladoróżowy o przeskalowanej nieco barokowej formie, wyjątkowo ekscentryczny, stał się gwiazdą wydarzenia, doczekał kilku memów, a na koniec został wystawiony na aukcji charytatywnej, gdzie osiągnął cenę 131 560 $ – stając się jednym z najdroższych, jeśli nie najdroższym nakryciem głowy w historii.
A zatem można przyjąć, że Anglia, ta kojarzona ze śmietanką (zwłaszcza towarzyską) jest ojczyzną kapeluszy, a nie fascynatorów. Kolejnym argumentem świadczącym o „niskim statusie” fascynatorów jest fakt, że podczas oficjalnych eventów członkinie brytyjskiej rodziny królewskiej występują w fantazyjnych nakryciach głowy, które po godzinie 6 wieczorem są zastępowane nie fascynatorami, a eleganckimi tiarami. Przy tym te zdobione drogimi kamieniami i brylantami są zarezerwowane wyłącznie dla mężatek.
Skoro najważniejsze wytyczne savoir-vivre mamy za sobą, czas na właściwe działania. Jeśli zatem okazja wymaga od nas odpowiedniego dress code warto wiedzieć, co zrobić, by wypaść naprawdę elegancko. Zamiast zaopatrywać się w tanią chińską i plastikową wersję facynatora, jakich pełno, np. w charity shops, warto poświęcić trochę czasu i uwagi na wybór nakrycia głowy, które może być interesujące, a nie kosztować fortuny.
Tralalala, czyli jak powstała Anulala
I tu na scenę, i do powieści, wkraczam JA (choć niekoniecznie „cała na biało”). Otóż zdarzyło mi się połknąć modniarskiego bakcyla, zupełnie przypadkiem i kompletnie bez okazji. Stało się to, gdy wpadłam, jak po ogień, do pasmanterii MacCulloch&Wallis, w samym centrum Londynu, przy ulicy… Poland Street (tutaj). Już choćby z powodu tak swojsko brzmiącej lokalizacji stała się moją ulubioną. A kiedy odkryłam, że pośród niezmierzonych kolekcji tkanin, wstążek, guzików, nici i dodatków krawieckich, kryje w sobie dwa sekretne pokoiki wypełnione akcesoriami do wyrobu fantazyjnych nakryć głowy – oniemiałam, a zaraz potem poczułam twórczy zew! Nie namyślając się długo zakupiłam stosowną ilość toczków w rozmaitych kształtach, koralików, wstążek, piór marabuta, woalek i wszystkiego, co mogło posłużyć do zaopatrzenia szwadronu elegantek w stosowne fascynatory (tutaj), i niezwłocznie przystąpiłam do dzieła.
Wszystkie moje wariacje na temat nakrycia głowy kosztowały ostatecznie (nie licząc robocizny, czyli ładnych paru godzin spędzonych nad każdym z nich) od kilku do kilkunastu funtów. W tej cenie zyskuje się oryginalność i swoją własną niepodrabialną markę, dlatego gorąco namawiam wszystkie plastycznie czy też artystycznie uzdolnione elegantki, by pospieszyły do owej pasmanterii, (która niestety czasy największej świetności ma już dawno za sobą i pewnie nie robi takiego wrażenia jak jeszcze kilka lat temu), i zakupiły tam akcesoria do własnoręcznego wyrobu fantazyjnego nakrycia głowy w bardzo angielskim stylu.
Efekt tych spontanicznych działań możecie podziwiać poniżej. Powstało 30 toczków, a wśród nich jeden szczególny, który najpierw mi się przyśnił. Któregoś dnia, tuż po przebudzeniu, miałam w głowie wizję toczka w wersji patriotycznej. Skąd się tam wziął, tego do dziś nie wiem, ale przekonanie, że muszę ziścić swój sen o toczku było tak silne, że postanowiłam się temu poddać. Z jakiegoś powodu wiedziałam, że do jego wykonania potrzebuję użyć pióra polskiego orła (możecie sobie wyobrazić, że nie jest o to łatwo szczególnie w Londynie) oraz guzika z polskiego munduru z drugiej wojny światowej. Poproszony o pomoc mój tata-bohater zdobył oba trofea (nie mając pojęcia po co mi one) przy okazji ogołacając kierowniczkę ptaszarni warszawskiego zoo z jednego z okazałych orlich piór jakie kolekcjonowała w swoim klaserze.
Pozostało mi tylko uwić toczek i… zadzwonić do pana Ambasadora RP w Londynie z informacją, że oto miałam sen…, że powinnam zrobić okazjonalny toczek dla jego małżonki (do dziś ciekawa jestem jego miny, kiedy tego słuchał). Ale cała historia zakończyła się patriotycznie, pompatycznie i wzruszająco (szczególnie dla mnie). Bo oto, kiedy raz jeden w swoim życiu stałam w gronie chórzystów w Opactwie Westminsterskim, podczas jedynej katolickiej mszy w tym najbardziej anglikańskim przybytku (zorganizowanej z okazji 100-lecia niepodległości Polski), oto zobaczyłam, że środkiem sunie Ambasadorostwo, a Pani Ambasadorowa ma na sobie mój toczek. I przyznam, że szczęka mi opadła, co przez moment utrudniało śpiewanie.
Takie to były moje wzloty w karierze domorosłej modystki, czego ukoronowaniem może być ostatni z fascynatorów wymodelowany specjalnie z okazji koronacji (najwyraźniej przez chwilę wydawało mi się, że mojej), zwieńczony koroną z dodatkiem gronostajowego futra (z pluszowej białej wiewiórki pomalowanej czarnym flamastrem). Także pamiętajcie – o ile brytyjski dress code miewa wyraźne granice – o tyle wyobraźnia i kreatywność szalonego kapelusznika – właściwie żadnych!
Ach, i jeśii to nawet autopromocja, to na pewno nie toczków ani fascynatorów Anulali (czyli moich), bo powstały właściwie zupełnie po nic, bez powodu i dla chwilowego kaprysu – jak większość moich działań i kreacji.
Jeśli ten post albo mój blog spodobał Ci się na tyle, żeby postawić mi symboliczną angielską herbatkę albo kieliszek prosecco, (które piję jak herbatkę), to wystarczy, że klikniesz przycisk poniżej.
Dziękuję i obiecuję, że wzniosę toast za Twoje zdrowie (także herbatką, jak będzie trzeba)!