Choć obiecałam Wam i sobie, że w ramach smakowania nie będziemy zaglądać do nieprzyzwoicie drogich lokali, bo jakoś mnie do nich nie ciągnie, z różnych, nie tylko czysto etycznych względów, to jednak od czasu do czasu robię wyjątki od tej reguły. Zwłaszcza kiedy okazja wydaje się wyjątkowa. Tak było i tym razem, bo oto do miasta zawitała moja przedszkolna psiapsia ze swoją przystojniejszą połówką, a że nie przepada za Londynem, to chciałam jej tym Londynem nieba przychylić. Zrobiłam więc burzę mózgów z londyńczykami-bywalcami i wybraliśmy wspólnie miejscówkę, która wydaję się być blisko nieba, a jednocześnie nie jest tak turystyczna jak Shard, Sky Garden czy inne miejscowe „ogrody Semiramidy z wyszynkiem”.
Padło więc na Aqua Kyoto (tutaj), które jest gorącym adresem na kulinarnej mapie Londynu, chadzają do niego znawcy tematu oraz grube ryby, bo tu się po prostu bywa. A, że ryb jest tu mnogi wybór, wszak to japońska restauracja, uznałam więc, że się psiapsi, gustującej w orientalnych klimatach, spodoba. Zwłaszcza, że Aqua Kyoto usytuowane jest dość dyskretnie w jednym z budynków na tyłach Oxford Street i z restauracyjnego tarasu rozpościera się milusi widok na centrum Londynu, czyli Regent Street, co o zachodzie słońca może być niejaką atrakcją, nawet jak ktoś za tym miastem nie przepada. A i ja miałam nadzieję, upiec dwie pieczenie, czy raczej ryby, na jednym ogniu, i przy okazji tej wizyty, polać trochę wody opisując lokal na moim blogu, co byłoby w pełni usprawiedliwione nazwą restauracji.
Jako-tako, czyli restauracyjny serwis po japońsku
Niestety już na etapie rezerwacji stolika spotkało mnie pierwsze rozczarowanko, bowiem okazało się, że owo ekskluzywne venue korzysta z systemu rezerwacyjnego (tutaj), który opiera się na zasadzie pobierania opłaty za zabukowanie stolika, w dodatku za każdą z osób. Oznacza to, że rezerwując miejsca trzeba podać wszystkie dane karty, a następnie pieniądze (np. 25 albo 50 funtów od osoby) są blokowane na koncie do momentu wizyty w restauracji. W ten mało elegancki, ale prawdopodobnie skuteczny sposób lokale zyskują pewność, że klient w ostatniej chwili nie zmieni zdania. Niechętnie przystałam na te warunki, rezerwując stolik na wtorkową kolację, mając nadzieję, że to pierwsza i ostatnia rysa na tafli Aqua Kyoto.
Tymczasem rankiem poprzedzającym nasze kolacyjne wyjście dostałam maila od managera restauracji, który dziękował mi za odwiedzenie lokalu wczorajszego wieczoru i dopytywał o moją opinię. Przedstawiłam mu więc ową opinię sugerując, że dopytywanie klienta o wrażenia z pobytu w miejscu, do którego ten dopiero się wybiera, nieco mija się z celem. Żywiłam także nadzieję, że kiedy się już w nim zjawię to, ich specyficzne poczucie czasu nie karze im uprzątać talerzy z zamówionym przez nas jedzeniem zanim je nam podadzą.
No i coż, przeczuwałam, że tuż po odczytaniu mojej wiadomości, przemiły manager pluje mi do talerza, przynajmniej w myślach. Nie wiem czy sama na siebie napisałam wyrok (takie restauracyjne harakiri), czy też standardy obsługi w Aqua Kyoto są zwyczajnie obniżone do granic z powodu brexitu, ale, gdy już się tam zjawiłam – miło nie było.
Harakiri na życzenie – jak niechcący dać się zgrillować
Ponieważ przybyłam na miejsce przed czasem, to postanowiłam wykorzystać cenne minuty na kilka foto-strzałów, z myślą o wpisie na bloga, by nie dręczyć tym moich towarzyszy, gdy już się zjawią. Nadreprezentacja pań, przy reception desk, powitała mnie na trzy głosy, a kiedy już podałam dane rezerwacji, poprosiłam by wskazały mi taras, z którego roztacza się ów piękny widok. „Ach więc chcecie rozpocząć wieczór od drinków na tarasie?” – raczej stwierdziła niż zapytała jedna z pań. Odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że jeszcze nie wiem i na razie chciałabym go po prostu zobaczyć. Wyraźnie niezadowolone z mojej odpowiedzi, wskazały mi kierunek, w którym mam się udać. Lekko zdezorientowana pomknęłam długim korytarzem, zdziwiona, że taras jest tak oddalony od sali restauracyjnej. Znajdował się za dużym barem i sam z siebie nie robił jakiegoś wyjątkowego wrażenia, ale to może kwestia pory, było grubo przed zachodem słońca i dość pusto, jak przystało na początek tygodnia.
Szybko więc wróciłam do głównego holu, mijając po drodze rozpędzonego byka, wyskakującego ze ściany i zagadnęłam panią usadzającą gości o nasz stolik, sugerując nieśmiało, że jestem blogerką i chciałabym przy okazji opisać swoją wizytę, dlatego zależy mi na atrakcyjnej miejscówce, takiej z dobrym światłem, z której roztaczają się instagramowe kadry. Pani, lekko poirytowana obwieściła, że jeszcze nie wie jaki może mi zaproponować stoik, bo wszystko zależy od ilości rezerwacji i oczekujących gości. Od razu wyświetlił mi się w głowie mój poranny mail i tylko nieśmiało zauważyłam, że przecież sala jest duża i prawie pusta. Przy okazji odkryłam istnienie drugiego tarasu, tuż za salą restauracyjną i zastanawiałam się, dlaczego „miłe panie” wysłały mnie wcześniej na ten drugi, mocno oddalony od miejsca, w którym zarezerwowałam stolik.
Nie mamy dla pani wazonu i co nam pani zrobi
Tymczasem zdążyli już dotrzeć moi towarzysze spotkania z bukietem kwiatów dla mnie i usadzono nas przy jednym z najlepszych stolików, dodam tylko, że pozostałe równie atrakcyjne wciąż były puste. Bezradnie dzierżyłam swoje kwiaty w dłoni, a ponieważ nikt się nimi nie interesował (co wydało mi się mocno zastanawiające, biorąc pod uwagę poziom lokalu) poprosiłam o pomoc. „Nie mamy wazonów” – usłyszałam tylko od pani, która oddaliła się, nie czekając na moją reakcję. Po kilku podejściach wynegocjowałam w końcu szklane naczynie i mogliśmy, wraz z psiapsią i jej małżonkiem, zacząć cieszyć się swoim towarzystwem. Nieco zepsuto nam to pod koniec naszego spotkania, dodając do rachunku ładnych kilka kieliszków więcej niż to, co faktycznie zamówiliśmy. I było to naprawdę słabe, choć nie o pieniądze nam chodziło.
A teraz pewnie najważniejsze – czyli wrażenia kulinarne, bo do tego powinno sprowadzać się relacjonowanie wizyt w restauracjach. Mam tego świadomość i pozwoliłam sobie na te osobiste wynurzenia we wstępie tylko po to, żeby ostrzec Was nieco przed: blokowaniem pieniędzy przy rezerwacji stolika, bo trudno to potem odkręcić, a na początku tygodnia do takiej jak ta przestronnej restauracji śmiało można wejść z marszu. Po drugie, żeby nie ryzykować z odpisywaniem na maile w sprawie niezaistniałych wizyt, a po trzecie, żebyście skorzystali z moich popartych przykładami spostrzeżeń na temat obsługi w tym lokalu i mając do wyboru tyle innych, równie eleganckich i często równie japońskich – wybrali właściwie.
Ale pycha glonów micha i nie tylko!
Wracając jednak do tutejszego menu – to jest ono naprawdę warte swej ceny (tutaj). Wygląda i smakuje genialnie, a po takich słabych początkach (w ramach warm welcome), nie pozostało we mnie wiele przestrzeni na zachwyty. Skoro więc w nie popadłam, to znaczy, że walory smakowe i wizualne zamawianych, i pochłanianych przez nas potraw zdołały sobą przykryć cały ten, nie najwyższych lotów, serwis. Zatem kucharzom należą się duże brawa i warto zapamiętać ten adres z tego powodu.
W ramach przystawek dostaliśmy grzyby w tempurze, które z dodatkiem pikantnego dipu smakowały wybornie, a przypominały ukwiały z rafy koralowej. Jeśli chodzi o urodę sushi (jako że nie jadam sushi ani sashimi, bo nie lubię, zatem tylko o ich urodzie mogę się wypowiedzieć) to równie pięknych chyba jeszcze nie widziałam i zdaniem mojego towarzystwa smak tych wyselekcjonowanych 12 kawałków dorównywał ich wyglądowi.
Jako, że nie jestem fanką ryb i owoców morza (najdelikatniej rzecz ujmując), a moi współbiesiadnicy po całej serii przystawek z krewetkami, łososiami, tuńczykami i kawiorem wyglądali jak syte koty, to jednomyślnie wybraliśmy danie główne w postaci jagnięciny. I choć każde z nas zamówiło inaczej wysmażoną, to niezależnie od stopnia termicznej obróbki każdemu smakowała znakomicie, a i porcje były imponujące (cztery słusznej wielkości kawałki), może poza dodatkiem kimchi, które uwielbiam, a było go zaledwie kilka plasterków.
Jednak miejsce to słynie podobno ze znakomitych koktajli wypijanych na tarasie, ponad dachami masywnych kamienic na Regent Street o zachodzie słońca, czego nie zdążyliśmy doświadczyć, bez reszty zatopieni w rozmowie, wybornym winie i jedzeniu. Dlatego jeśli chcecie zobaczyć, jak smakuje wieczorny vibes w Aqua Kyoto – musicie się tam wybrać na własnych nogach – i o własnych nogach spróbować stamtąd wrócić. Także powodzenia!