Przyznam, że od jakiegoś czasu czaiłam się z tym, żeby opowiedzieć Wam o pewnej specyficznej knajpie w londyńskiej chińskiej dzielnicy. Zastanawiałam się czy to w ogóle jest temat na bloga, bo restauracja ta ani nie słynie z wybitnej kuchni, ani z wyjątkowych cen, nie uwodzi też wystrojem wnętrza, a tym bardziej nie ujmuje przyjazną obsługą. Jeśli chodzi o obsługę to jest wręcz odwrotnie, ale do tego jeszcze wrócimy. Tymczasem z nowym rokiem księżycowym nadarzyła się okazja, by odwiedzić londyńskie Chinatown świętujące Nowy Rok – rok Królika Wodnego. Postanowiłam mieć więcej odwagi niż rzeczony królik, przestać się czaić i wreszcie „wziąć na warsztat” moją ulubioną restaurację w chińskiej dzielnicy, i Wam ją przedstawić.
Małe Chiny w samym centrum Soho
O kulinarnym Chinatown wiem bardzo niewiele, choć bywam tam i jadam regularnie od dobrych kilkunastu lat. Ponieważ uwielbiam kuchnię azjatycką to próbowałam i nadal próbuję znaleźć w tej dzielnicy swoją ulubioną knajpkę, a nawet kilka. Oczywiście wiadomo, że w Chinatown się nie jada. To znaczy, nie robi tego prawie nikt kto zamierza naprawdę dobrze zjeść. Jak każda typowo turystyczna enklawa – chińska dzielnica Londynu jest nastawiona przede wszystkim na jednorazowego klienta. Jednak nawet tutaj dobrze zorientowani mają szansę na ucztę, która nie rozczaruje.
Przez kilka pierwszych lat starałam się metodą prób i błędów odczytywać potencjał tutejszych barów i restauracji na podstawie widoku witryny, menu, a nawet zaglądając do wnętrza lokalu. Wiedziałam, że trzeba być bardzo ostrożnym i nie ufać zanadto chińskiemu marketingowi, jeśli chodzi o wybór miejsca pod kątem wyglądu restauracyjnej sali. Ilekroć zdecydowałam się na którąś z nich, okazywało się, że kelner szybkim krokiem, nie pozwalającym na zmianę decyzji prowadził mnie do sali na piętrze, czasami na drugim albo trzecim. Każdy kolejny poziom (nie wyłączając prowadzącej do niego obskurnej klatki schodowej) wyraźnie „tracił na urodzie”.
Jednym słowem to, co na parterze wydawało się przejawem elegancji w oldskulowym chińskim wydaniu, z każdym następnym piętrem przeradzało się w tanią i dość obleśną salkę barową wyraźnie niedoinwestowaną od wielu dekad. Być zwabioną do takiego miejsca, z podłym jedzeniem nie było niczym przyjemnym. Inna rzecz, że większość wytwornych restauracji przy głównych arteriach Chinatown kusi elegancją z czasów Brucea Lee, nie kusząc przy tym cenami. Muszę oddać sprawiedliwość, że w jednej z nich, chcąc uczcić jakąś specjalną okazję nie zważając na potencjalny rachunek, zjadłam danie tak świeże, że do dziś pamiętam smak i chrupkość kawałków kurczaka.
Kulinarne śledztwo w słusznej sprawie
Jednak na ogół tropię na Chinatown kulinarne przybytki w „prawie rozsądnych” cenach, których jest tu jak na lekarstwo. Większość z nich szybko znika, a ich miejsce zajmują nowe i nie zawsze jest to „dobra zmiana”. Na pewno nie polecam nastawionych na wygłodniałego turystę bufet-barów i restauracji „all you can eat”, z zestawem dań do samodzielnego nakładania. To typowa „pasza”, przygotowana z odpadów, mocno nieświeżych, nie mająca nic wspólnego z chińską kuchnią nawet w jej turystycznym wydaniu.
Dość bezradna w temacie właściwego wyboru odpowiedniej restauracji na Chinatown, poprosiłam kiedyś znajomego będącego w posiadaniu chińskiej żony, żeby polecił mi jakieś sprawdzone miejsce. Powiedział, że są takie dwa i zapisał mi ich nazwy na świstku papieru, który prawie natychmiast zgubiłam, nie zapamiętując zawartości. Pozostało mi zatem dalsze odkrywanie kulinarnego potencjału londyńskiego Chinatown na własną rękę albo… pójście na łatwiznę, czyli wizyta „U Chamów”, jak pieszczotliwie, z panem D., od lat nazywamy pewną restaurację (tutaj). Oczywiście jest to określenie nieco na wyrost i nie mamy intencji, by kogokolwiek obrażać, ale nam ta nazwa pasuje idealnie!
Wrzask główną dźwignią marketingu
Dlaczego? Otóż najbardziej charakterystyczną cechą tego lokalu jest poziom obsługi. A propos poziomu – miejsce to niby nazywa się Wong Kei, ale znane jest bardziej jako „Upstairs – Downstairs” (czyli na górze – na dole) i taki właśnie napis noszą na firmowych uniformach tutejsi kelnerzy. Jednak zanim wygłodniały przybysz ma szansę przyjrzeć się kelnerowi i jego koszulce, nie mówiąc już o odczytaniu widniejącego na jej tyłach napisu, słyszy wykrzyczany w jego stronę krótki komunikat, który brzmi raczej jak rozkaz: „upstairs!” Ci co mają odrobinę mniej szczęścia dowiadują się, że „downstairs!” (akurat nigdy na nas nie padło, ale brzmi na tyle złowieszczo, że bałam się zaglądać na dół, nawet na potrzeby naszej opowieści). Zatem wchodząc do tego przybytku można być podwójnie zdumionym już „na dzień dobry”, zwłaszcza w kontekście wszystkich tych angielskich powitalnych formułek jakimi zwykle raczy się każdego w tym kraju. Bowiem w Wong Kei, nikt nie jest zainteresowany tym, żeby pozdrowić świeżo przybyłego klienta, ani tym bardziej zwyczajowo zapytać, jak się on miewa.
Zamiast tego każdy przybysz dostaje przydział i potulnie zmierza np. „na górę”. I tu kolejne trzy niespodzianki. Pierwszą jest widok obskurnej klatki schodowej prowadzącej do sali na piętrze. I nie, żeby sama sala była jakoś szczególnie piękniejsza. Szczerze mówiąc wygląda, jak wypłowiała chińska pocztówka z lat 60-tych tyle, że nikt nie mruga do nas oczkiem (fani gadżetów z PRL-u wiedzą o czym mówię). Drugim zaskoczeniem (które pojawia się w przypadku dużego obłożenia lokalu) jest to, że trzeba na tej klatce zatrzymać się na dłużej, by odstać swoje w kolejce, czekając na to, aż dostanie się zgodę i przydział do swojego stolika. Tylko najbardziej wytrwali, których nie zrazi konieczność stania pomiędzy piętrami w miejscu bardziej przypominającym więzienną galerię niż środek restauracji, mogą doczekać się trzeciej niespodzianki. Bo kiedy tylko zaczyna się im wydawać, że „już są w ogródku, już witają się z gąską”, a w tym wypadku raczej z kaczką (po pekińsku), to okazuje się, że owszem dostali właśnie szansę, by zasiąść przy upragnionym stoliku, ale nie oni jedni. No właśnie – kolejnym specyficznym punktem programu jest bowiem usadzanie przy jednym stole obcych sobie osób. I tak romantyczna randka dla dwojga, nieoczekiwanie okazuje się być czymś w rodzaju spontanicznie zaaranżowanej „randki w ciemno” dla ośmiorga.
Swojskie randkowanie po chińsku, czyli w ścisku
Przyznam, że zawsze lubię obserwować ten moment skrywanego zażenowania towarzyszący nowicjuszom, którzy odgadują, że muszą siedzieć ramię w ramię z obcą osobą i do tego… w większym gronie nieznajomych. Starzy wyjadacze znający tutejsze zasady mają zdecydowanie łatwiej. Poza tym dobrze wiedzą, że już za chwilę na stole pojawi się czwarta niespodzianka. I dla odmiany ta, będzie z gatunku przyjemnych (z jakiegoś powodu wybiera się przecież to miejsce i niekoniecznie tym powodem musi być masochizm). Oto bowiem zanim jeszcze na dobre zdąży się zasiąść przy stole lądują na nim rzucone (bywa, że z hukiem) czarki do herbaty, a wraz z nimi metalowy imbryk napełniony Jasmine Tea. Niespodzianką jest nie tylko gwałtowny sposób jej pojawienia się na stole, ale także to, że herbatę jaśminową w tym lokalu dostaje się zupełnie gratis, a jeśli ma się więcej szczęścia to można trafić na jej wyjątkowo pyszną wersję – kremową i aromatyczną!
Różne odcienie szorstkości
Szybkość tutejszej obsługi jest dopasowana do jej gwałtownego, brusque (szorstkiego) jak mawiają sami Brytyjczycy serwisu. My wolimy nazywać rzecz po imieniu, zjawiając się… „U Chamów”, zwłaszcza, że oberwałam już parę ostrych jak brzytwa reprymend od kelnerów, kiedy na przykład przyszło mi do głowy, żeby położyć swoją torebkę na sąsiednim krześle. Ale i tak, a może między innymi dlatego, lubię to miejsce. Po prostu dobrze wiem czego się po nim spodziewać. Po pierwsze bezpardonowej obsługi, choć niektórzy są zdania, że przed remontem w 2014 roku i zmianą właściciela, wrzeszczący kelnerzy byli dużo bardziej rude. Są i tacy, którzy czują się wyraźnie rozczarowani tą łagodniejszą wersją stafu. Po drugie mogę tu oczekiwać całkiem dobrego jedzenia, słusznych rozmiarów i w stosunkowo niskiej cenie. Nie zapominajmy także o herbacie, która umila i skraca czas pomiędzy złożeniem zamówienia, a oczekiwaniem na jego pojawienie się na stole.
Razem z herbatą ląduje także menu i nie jest ono krótkie, co jak wiadomo na ogół nie wróży niczego dobrego, a na pewno świeżego. Jednak obszerny zestaw dań jest proporcjonalny do wielkości lokalu i liczby jego klientów, zatem przynajmniej najbardziej „chodliwe” potrawy muszą być przygotowane na bieżąco, czyli codziennie. Restauracja słynie z kuchni kantońskiej, w jej turystycznej wersji, w której obok ryżu (bywa, że rozgotowanego) występują i frytki. Swoich wiernych fanów ma tu kaczka po pekińsku podawana z charakterystycznymi parowanymi naleśnikami, sosem hoisin i świeżymi chrupiącymi ogórkami.
O tym, że można ją tu zamówić wiadomo już na dole, gdzie tuż przy wejściu znajduje się charakterystyczna dla wielu chińskich lokali sekcja z rzeczonymi kaczkami wiszącymi w oknach i czekającymi na swoją kolej. Specjalnością zakładu jest także zupa z mostka wołowego, jednak ja ze swoją zajawką na ho fun noodles, czyli danie z makaronem ryżowym w wersji flat, zamawiam tu zawsze jego odmianę z sosem z czarnej fasoli. Kiedy góra parujących kluchów w rozmiarze XXL zjawia się przed moimi oczami jestem pewna, że połowę zabiorę do domu, a potem okazuje się, że jakoś tak… samo poszło! A zatem można dostrzec plusy tego miejsca: dania są pokaźnych rozmiarów i całkiem smaczne.
Kulinarna ruletka
Oczywiście, żeby nie było za miło muszę dodać, że w Wong Kei czas oczekiwania na potrawy bywa nieprzewidywalny. Zatem jeśli macie w głowie romantyczną kolację we dwoje i jesteście ją w stanie spędzić nawet z sześcioma obcymi osobami przy „waszym” stole, to kolejną rysą na tym „chińskim obrazku” może okazać się fakt, że zamówione przez Was startery pojawią się… razem z daniem głównym i do tego tylko jednym. Z kolei na drugie main course, trzeba będzie sobie grzecznie poczekać obserwując objadającego się partnera, któremu najwyraźniej los bardziej sprzyjał. A żebyście nie musieli doświadczać jeszcze jednej niespodzianki, z góry uprzedzam, że: płatność tylko gotówką!
Czy czujecie się wystarczająco zachęceni, by tam zawitać? No cóż, zdaję sobie sprawę z tego, że mój mało enuzjastyczny opis ilustrują jeszcze mniej atrakcyjne zdjęcia. Ale kiedy robi się je w tak nieinstagramowym wnętrzu, w dodatku na tyle dyskretnie, żeby dodatkowo nie drażnić i tak już nabuzowanych kelnerów, to efekt jest jaki jest. Dodam tylko, że przez lata nieśmiałego i przypadkowego wspominania wśród znajomych o „takim jednym trochę dziwnym lokalu na Chinatown, zupełnie nieładnym i z całkiem chamską obsługą” odkryłam z niejakim zdziwieniem, że zna go większość z moich rozmówców. Ba, nie tylko zna, o co akurat może nietrudno (restauracja jest duża i położona w samym centrum chińskiej dzielnicy), ale bardzo sobie ją chwali, także ze względu na niemiłych kelnerów. Także kiedy zajrzycie do Time Out, z którego przez lata czerpałam wiedzę o „Londynie po godzinach” (i dla blondynki była to wiedza wystarczająca), to okaże się, że jego recenzenci wyrażają się o Wong Kei nader pochlebnie. Bowiem przez wielu londyńczyków to miejsce jest postrzegane jako istotna część lokalnego folkloru stolicy.
A jeśli nawet sam opis lokalu nie skusił Was do tego stopnia, żeby wyłącznie z jego powodu odwiedzić Chinatown to odczekajcie do kolejnej fety z okazji chińskiego nowego roku. Warto wtedy zajrzeć do chińskiej dzielnicy, żeby podziwiać świętowanie początku roku księżycowego i odbywające się tu parady. Jedną z głównych atrakcji są tańce czerwonych smoków, które wraz z procesją zaciekawionych turystów przechodzą w pląsach i podrygach od lokalu do lokalu, zatrzymując się przed każdym z nich i rytmicznie wytrząsając, przy wtórze głośnych dźwięków, co ma zapewnić pomyślność każdemu z tych miejsc.
Ach i jeszcze krótkie info dla zupełnie nie obeznanych z tym miastem. Chinatown leży w samym centrum Londynu jest częścią West Endu i mieści się w obrębie słynnego Soho (do którego jeszcze nie raz w moich blond opowieściach będziemy wracać). Najbliższe stacje metra to Leicester Square i Piccadilly Circus. Geograficznie chińska dzielnica jest ograniczona przez Shaftesbury Avenue na północy, Rupert Street na zachodzie, Charing Cross Road na wschodzie i Leicester Square na południu. Główną osią jest Gerrard Street, która przebiega przez sam środek londyńskiego Chinatown. Jego historia sięga XVIII-go wieku, kiedy to firma East India Company (słynna angielska spółka handlowa prowadząca interesy w rejonie Oceanu Indyjskiego) zatrudniała tysiące chińskich marynarzy. Ci z czasem, zaczęli się tu chętnie osiedlać, tworząc ośrodek azjatyckiej kultury, gastronomii i handlu i tak jest w zasadzie do dziś (tyle, że chińskich marynarzy zastąpili ich ziomkowie rozmaitych profesji).
Muszę się koniecznie wybrać 🤤🤤 Swietnie napisana recenzja restauracji👏🏻