Zanim zabiorę Was na ucztę tak skromną, jak tylko skromna być może grecka kuchnia, pozwolę sobie na dwie „małe” dygresje. Dygresje to zresztą coś, na co w mojej szkatułkowej narracji jesteście niejako z góry skazani. Tak to już będzie w tej opowieści, że z jednej szkatułki wyciągam drugą, a po niej następną i tak bez końca…
Polonijne sposoby na tanie żywienie
Otóż – nim zaczniemy zwiedzać kulinarne miejsca obliczone na „low budget” to zdradzę Wam, że w tym temacie niemal każdy polski emigrant mógłby bez końca przerzucać się przykładami „jedzeniowej oszczędności”, mającymi szansę zaistnieć w księdze rekordów Guinnessa. Zapomnijcie o ziemniakach z cebulą, to banał i zwykłe przewalanie kasy. Są lepsze i tańsze sposoby! I tak na przykład: pewna moja znajoma – obecnie piastująca poważne stanowiska w świecie londyńskiej finansjery, jako świeżo przybyła do tego miasta studentka bankowości, żywiła się paczuszką owsianych ciasteczek, w cenie 1 funta szterlinga, z których każde musiało jej starczyć za całodzienny posiłek.
Pamiętam jak wiele lat temu los rzucił mnie na jeden ze skłotów w dzielnicy Brixton i mój kolega, zdeklarowany skłoters, anarchista, który pracą zwyczajnie się brzydził, więc do niej nie chodził, zaserwował mi pyszną sałatkę, pełną wyszukanych składników. W odpowiedzi na moje zadziwienie, jak można z zasady nie pracować i jadać jak lord, wyjaśnił mi, że stali bywalcy Londynu dobrze wiedzą, w jakie dni tygodnia, i w jakich miejscach, duże markety pozbywają się całych partii dobrego jedzenia. Takiego, którego daty przydatności do spożycia właśnie się skończyły, a ono samo jeszcze przez dzień czy dwa nie traci swych wartości. A zatem – jeść nie umierać!
Wzór oszczędności z Sevres pod Paryżem
Jednak numerem jeden na tej, nieistniejącej dotąd, liście oszczędnego żywienia byłby niewątpliwie patent innej młodej emigrantki. Rozpoczynając swoje skromne życie w Londynie jako studentka prestiżowej uczelni modowej, wszystkie pieniądze przeznaczone na utrzymanie, w tym na skromne, ale zadowalające wyżywienie była zmuszona wydawać na zakup materiałów (nie tylko tkanin), z których student musi dzień i noc kroić, modelować i odszywać kolejne próby i gotowe projekty. Dlatego fundusze, które w teorii były przeznaczone na jedzenie wydawała na swoją konieczną twórczość, a na wyżywienie właściwie nie zostawało jej już nic. Wymyśliła więc, że może przetrwać kupując pokaźnych rozmiarów paczkę najtańszych płatków owsianych, każdą ich porcję zalewając kranówą. I tak jej tygodniowy budżet na jedzenie wynosił 80 pensów. Można? Można!
Dlaczego kuchnia grecka?
Ale wracając do restauracji w „prawie rozsądnej cenie”. Na pierwszy ogień wybrałam Atlantis – i to z trzech powodów. Po pierwsze: podobno grecka kuchnia jest w tym sezonie bardzo trendi, bo bazuje na swej odwiecznej prostocie i jednocześnie nieoczywistych połączeniach smakowych, jak choćby feta plus oregano albo sos na bazie pomidorów i czerwonego wina z dodatkiem cynamonu i goździków – coś za co od zawsze kocham stifado.
Drugi powód jest taki, że większość greckich restauracji w tym mieście jest prowadzona przez Cypryjczyków, zatem możecie w nich liczyć bardziej na cypryjskie smaki, niż te typowe dla Grecji. Warto wziąć to pod uwagę przy wyborze „greckiej” tawerny w Londynie i wiedzieć, że zjeść po grecku to znaczy zjeść w Atlantis.
I wreszcie trzeci, kto wie czy nie najważniejszy powód – ceny! Te były tu zawsze wybitnie niskie, ale co zupełnie niezwykłe pozostały takie nawet wtedy, gdy wielka trójca: brexit, pandemia i wojna wywindowały wszystkie, nie tylko restauracyjne, ceny do niebotycznych rozmiarów. Nie znam powodów tego stanu rzeczy w Atlantis, ale cyklicznie z niego korzystam.
Odkrywamy Atlantis
Sama tawerna znajduje się w niezwykłe urokliwym miejscu zachodniego Londynu na Pitshanger Lane, które jest kameralną enklawą zamieszkałą przez zamożnych londyńczyków. Większość z nich uwielbia to miejsce, dlatego w okolicach weekendu stolik należy rezerwować z pewnym wyprzedzeniem tutaj. Tym bardziej, że większość, jeśli nie wszystkie, greckie tawerny w Londynie otwierają się dopiero po godzinie 18.00, dobrze o tym pamiętać, jeśli chciałoby się w nich zjeść lunch czy obiad.
Wystrój Atlantis jest więcej niż prosty i nawiązuje, jak w przypadku większości greckich tawern, do architektury i stylu urokliwych miasteczek Hellady. Białe ściany zaciągane tynkiem o porowatej strukturze są jak fronty bielonych domków na Santorini. Do tego trochę obowiązkowego kobaltu, proste drewniane stoły – wszystko to sprawia, że można się tu poczuć jak na małych greckich wakacjach. Oczywiście nie tylko za sprawą wystroju, ale także dzięki wyśmienitej domowej kuchni i równie swojskiej serdecznej, typowo greckiej, obsłudze. Tawerna prowadzona jest przez rodzinę, na której czele stoi współwłaściciel Atlantis – wszechobecny i zawsze skory do żartów – Adonis!
Ceny zaklęte przed wiekami
Ale wróćmy do meritum, czyli do niewiarygodnie niskich cen i ich fantastycznego stosunku do jakości serwowanych tu dań. Karta jest równie krótka co i prosta – a to jak wiadomo najpewniejszy znak tego, że wszystko będzie świeże i przygotowywane na bieżąco tutaj. Dlatego np. zamawiając przystawki – wszystkie w okolicach UWAGA! 4.50 – 5.50 funta, możecie być pewni, że nie podadzą Wam tu dolmades z puszki, czego zdarzało mi się doświadczyć w innych „greckich” restauracjach położonych w prestiżowych dzielnicach miasta i wcale nie takich tanich.
Główne dania nie przekraczają kilkunastu funtów (większość jest w okolicach 12-tu). Do tego karafka zacnej domowej Retsiny i w efekcie rachunek dla dwojga na koniec romantycznego wieczoru, to nie, jak w przypadku większości tanich restauracji, 50 funtów+, ale coś w granicach 30-tu paru, a to naprawdę niewiarygodne jak na londyńskie standardy! Jeśli się mylę czekam na korektę z Waszej strony!
I jest tylko jedna rysa na tym smakowitym obrazku – zdradzając Wam tajemnice Atlantis ryzykuję, że w przyszłości mogę mieć kłopot z rezerwacją stolika.