O ile słynny londyński Ritz na moim blond-blogu osobnej wzmianki się „domagał” (choć jak się okazało, ten wytworny staruszek od dawna już odrobinę „nie domagał”), o tyle hotel, o którym tym razem zamierzam Wam opowiedzieć nie doczekałby się podobnej uwagi z mojej strony, gdyby nie przypadek, a nawet kilka przypadków. Pierwszy z nich polegał na tym, że zatrzymała się tu moja znajoma, która po raz pierwszy wizytowała Londyn i zaprosiła mnie na kolację do hotelowej-butikowej restauracji.

Oczywiście to jeszcze nie był powód, żeby L’oscar (tutaj) zadebiutował na moim blogu, jednak, gdy tuż przed wieczornym spotkaniem zaczęłam „węszyć” w Internecie na temat owego Oskara, okazało się, że kryje on w sobie kilka intrygujących sekretów i może pochwalić się kilkoma atutami.
Hotelowym „asem” robiącym wrażenie jeszcze przed przekroczeniem progu jest wyjątkowa lokalizacja, idealna dla większości turystów, chcących od rana do wieczora oblegać samo serce Londynu. L’oscar mieści się tuż przy Holborn – jednej z najbardziej popularnych stacji metra, w pobliżu Covent Garden i centrum tętniącego życiem, luksusowych butików, restauracji i barów, które są najatrakcyjniejszą częścią tej ekskluzywnej dzielnicy miasta.
Kolejnym atutem i jednocześnie „świętym” sekretem tego butikowego hotelu jest fakt, że L’oscar London (członek Leading Hotels of the World), mieści się we wspaniale odrestaurowanym budynku w stylu neobarokowym, w którym swoją siedzibę miał niegdyś kościół baptystów.

A zatam ta perełka architektury z przełomu wieków (1905 rok), do czasów drugiej wojny śwatowej, była neobarokowym, kościołem figurującym na liście zabytków II stopnia, zanim stała się pięciogwiastkowym hotelem butikowym, ekstrawagancko odrestaurowanym przez światowej sławy francuskiego architekta wnętrz i dekoratora Jacques’a Garcię.

Od chwili przekroczenia progu ciemne nastrojowe wnętrze hotelowego lobby wydaje się być nieco duszne, ale i bardzo klimatyczne. Sprawia wrażenie idealnego miejsca do czytania ulubionej książki lub siedzenia przy oknie, z filiżanką herbaty i obserwowania przechodniów.





Hol przypomina bibliotekę z półkami wypełnionymi Listami Horacego Walpole’a (tego samego, który zlecił zbudowanie Strawberry Hill House w Twickenham w południowo-zachodnim Londynie, przywracając styl gotycki kilka dekad przed jego wiktoriańskimi następcami, o czym zresztą już wkrótce Wam opowiem).
Pośrodku tego „bibliotecznego” wnętrza pysznią się aksamitne pufy w odcieniu bakłażana, ozdobione frędzlami i poduszkami z motywem pawich piór.




Z kolei sala po drugiej stronie korytarza ma charakter dyskotekowy, z lustrzanym sufitem upstrzonym pomarańczowymi światłami LED.

Pomimo tych wszystkich szalonych i ekstrawaganckich akcentów, budynek nadal emanuje świątynną wspaniałością: przez witraże na klatkach schodowych sączą się smugi złotego światła, a we wnękach znajdują się czarne kamienne posągi roztańczonych nimf.



W całym hotelu odrestaurowano marmurowe kominki, witraże i ściany wyłożone dębową boazerią, nawiązujące do oryginalnego stylu neobarokowego.


Oskar za wyobraźnię
Na liście tajemnic tego miejsca nie może zabraknąć tej dotyczącej intrygującej nazwy hotelu. W obliczu dekadencji czającej się za każdym rogiem wydaje się logicznym, że L’oscar nawiązuje do postaci najpopularniejszego londyńskiego dramaturga, Oscara Wilde’a. W niektórych recenzjach trafiłam nawet na sugestię, że nazwa tego współczesnego przybytku komfortu i elegancji wzięła się stąd, że pan Wilde lubił bywać w tym miejscu. Jakoś trudno mi sobie wyobrazić czego ten, niewątpliwie najsłynniejszy, sodomita swoich czasów miałby szukać w świątyni, i to nie sztuki, a baptystów, tym bardziej, że przyszło mu pożegnać się z tym światem na kilka lat przed powstaniem neobarokowej budowli.

Tak czy inaczej hotel z „kościelną” przeszłością ma 39 pokoi i apartamentów rozmieszczonych na siedmiu piętrach, a wystrój każdego z nich zanurza gości w teatralne klimaty, jakich można doświadczyć w sztukach Wilde’a. Są więc ekrany z turkusowego aksamitu i fantazyjne lampy z kolibrami, wezgłowia łóżek ozdobione pawimi piórami przeszytymi złotą nitką.




Obrazy olejne z lat 30. ubiegłego wieku z wizerunkami kobiet z różnych epok zdobią bordowe albo ciemnozielone ściany, a aksamitne szezlongi rozciągają się na dywanikach w odcieniu musztardy. Za tę przyjemność doprawianą pięciogwiazdkową ekstrawagancją i luksusem trzeba zapłacić ok. 500 funtów za noc, choć nie jest to takie oczywiste, bo ceny na hotelowej stronie są tak dyskretnie schowane, że trudno się ich doszukać.

Kicz w najczystszej postaci
A jeśli ktoś wciąż wahałby się z podjęciem decyzji czy hotel ze stadami świetlistych kolibrów, bogatymi draperiami, motywem pawich piór na poduszkach i tkaninach nie przekracza delikatnej granicy kiczu to wizyta w łazience (damskiej, do męskiej nie zaglądałam) sprawi, że wszelkie tego typu wątpliwości spłyną razem z wodą odkręcaną ze szklanych kurków w kształcie… kolibrów właśnie! Jednym słowem w toaletach (które w wielu podobnie ekstrawagancko urządzonych wnętrzach są stylistyczną „wisienką na torcie”, podkreślającą cały wystrój danego miejsca) pan Carlos poszalał i to poszalał zupełnie niepotrzebnie. Wartkim strumieniem leje się tu nie tylko woda z kranów, ale i kicz i to tak, że aż ociekają nim ściany.


Przyznam, że to dość rozczarowujące i nie tego oczekiwałam od tutejszych toalet. A skoro wspominam o swoich oczekiwaniach to ich listę otwierała potrzeba wyłowienia pozostałości dawnego sakralnego wystroju w postaci kościelnych witraży i elementów wyposażenia w stylu modlitewnego krzesła z recyklingu (o których to wspominali recenzenci The Thelegraph). Niestety spontaniczna, a więc bez przewodnika, wizyta sprawiła, że choć wodziłam wzrokiem w poszukiwaniu tych baptystycznych „perełek” nie dane mi było ich odszukać.

Paryskie smaki ze szczyptą Londynu
Opisywanie tutejszej oferty kulinarnej pozostawiłam na sam „deser”. Głównie dlatego, że jako gość nie bardzo mogłam spoglądać krytycznym okiem na propozycje z restauracyjnego menu. I trzeba przyznać, że o ile oko pozostawało, jeśli nie w zachwycie to w wielkiej aprobacie dla wyglądu potraw serwowanych podczas kolacji, to już moje podniebienie zaatakowane niespodziewaną i niewytłumaczalną kwasowością risotta z grzybami leśnymi wołało o pomstę do nieba (co w dawnej świątyni wydaje się być jak najbardziej na miejscu).









Owa kwaśność nie wynikała z nieświeżości potrawy, lecz prawdopodobnie ze zbyt hojnie dodanej porcji parmezanu. A obecność orzeszków ziemnych, które, moim zdaniem, pasowały tu jak „świni siodło” nie poprawiała ogólnego wrażenia.

Jednak towarzysze mojej kolacji mieli więcej szczęścia i mogli docenić walory oskarowej kuchni. A ta, jeśli wierzyć dostępnym opisom, specjalizuje się w wyszukanych daniach w paryskim stylu przyrządzanych z brytyjskich składników. Są wśród nich pieczona kaczka Gressingham, tatar z ostryg i przegrzebków Porthilly czy kornwalijski ribeye podawany z ravioli, ślimakami i wykwintnym sosem Bordelaise.
Po deserze, jak zwykle przyszedł czas na palta, które tutaj, przyjazny i idealnie przeszkolony personel podaje i odbiera bez uciekania się do tego nieznośnego teatralnego gestu w stylu „pozwól mi wziąć twój płaszcz, używając jedynie opuszków palców, bo kto wie czy nie jest zapchlony”.
Tak mniej więcej wyglądała moja spontaniczna wizyta w tej dekadenckiej eks-świątyni. Przy tej okazji postarałam się, byście mogli zajrzeć razem ze mną do jej wnętrza, poznając część z jej hotelowo-oskarowych tajemnic.

Jeśli ten post albo mój blog spodobał Ci się na tyle, żeby postawić mi symboliczną angielską herbatkę albo kieliszek prosecco, (które piję jak herbatkę), to wystarczy, że klikniesz przycisk poniżej.
Dziękuję i obiecuję, że wzniosę toast za Twoje zdrowie (także herbatką, jak będzie trzeba)!

Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit. Ut elit tellus, luctus nec ullamcorper mattis, pulvinar dapibus leo.