W Londynie oszczędzać trzeba na wszystkim, ale najbardziej na – czasie i na kasie! Tym razem opowiem Wam jak nie marnować cennych chwil podczas wypadu na miasto. Zamiast dzielić ten czas – najpierw na wizytę w restauracji, żeby dobrze zjeść, a później – na odwiedziny w pubie, gdzie można zaczerpnąć świeżego alkoholu, warto czasem połączyć te dwie potrzeby (i dwa lokale) w jedno. Tak robi wielu londyńczyków i to nie tylko wtedy, gdy chcą oszczędzić cenne godziny związane z przemieszczaniem się z miejsca na miejsce. Decydują się na to także ci, którzy, podobnie jak ja, cenią sobie leniwe chwile spędzane w pubowej angielskiej atmosferze, w kameralnym otoczeniu, takim które bardziej przypomina klub albo świetlicę, a jednocześnie lubią sobie coś przekąsić, w przerwie między popijaniem.

Oczywiście, spieszę z wyjaśnieniem, że niemal wszystkie puby oferują swoim klientom jedzenie, nie trzeba zatem szukać restauracji, jeśli się zgłodnieje. W niektórych popijalniach, menu jest nawet bardzo rozbudowane. Jednak typowa oferta sprowadza się do klasycznych propozycji, takich jak frytki, skrzydełka w sosie barbeque i hamburgery. I pewnie dlatego przez lata zapracowała sobie na miano „pubowego żarcia”, wypowiadanego tonem, który nie wzmaga apetytu.

Jest jednak idealne rozwiązanie dla alko-smakoszy, pod warunkiem, że nie tylko ostro piją, ale także lubią sobie zjeść… na ostro albo przynajmniej cenią orientalne smaki. Wtedy wystarczy wyszukać w Londynie, któryś ze specjalnych przybytków, czyli pub, oferujący tajską kuchnię.

Od kilkunastu lat dobrze znałam jeden z nich, ten niewątpliwie najbardziej popularny z gatunku thai-pubów, o nazwie „Churchill Arms”. Choć lata temu był on moim wielkim odkryciem, to szybko okazało się, że jest ulubionym lokalem wielu moich znajomych i to pewnie z kilku powodów. Ten najważniejszy, to odpowiednia lokalizacja, czyli zasobna dzielnica Kensington. Drugim powodem był niezwykły wygląd budynku, oblepionego donicami kwiatów. Trzecim – superprzytulny klimat i wystrój. I wreszcie czwarty powód to świetna tajska kuchnia.
W mojej opinii, po latach stracił on, co najmniej dwa ze swoich największych atutów – ale o tym za chwilę.

Zaczynam swój rajd od „Churchill Arms”, bo był pierwszym z tej kategorii pubów, jakie poznałam, a przy okazji to podobno w ogóle pierwszy taki pub w Londynie, w którym obok kufla pubowego piwa zaczęto serwować tajskie jedzenie (tutaj). Ten pomysł stał się na tyle popularny, że thai-pubów pojawiło się w tym mieście więcej. Opowiem Wam o pięciu z nich, które cieszą się powodzeniem i zajmują najwyższe miejsca w opinii recenzentów.





W ramionach Churchilla i…
„Churchill Arms” (tutaj) znajduje się na trasie pomiędzy Notting Hill, a Kensington High Street, o którym już trochę opowiadałam (tutaj). Jest ulokowany pod numerem 119 przy ulicy Kensington Church Street, słynącej z antykwariatów, dlatego droga do pubu może być okazją do wypatrzenia ciekawych zabytkowych gadżetów, którymi napakowane są tutejsze sklepowe witryny.








Sam budynek pochodzi z 1750 roku, co czyni go jednym ze starszych i bardziej zabytkowych pubów w Londynie. Jednak przez całe lata trudno było dochodzić jego historycznej urody, bo był niemal całkowicie przesłonięty kwiatami, piętrzącymi się w donicach, porozwieszanych na jego ścianach. Przypominał więc bardziej wielki kwietnik niż pub i tylko wizerunek Winstona widniejący na emaliowanej plakietce nad wejściem mógł być zapowiedzią obietnicy jaką sugeruje nazwa pubu.
I choć od razu muszę uprzedzić wszystkich, którzy chcieliby zawitać doń po raz pierwszy, że przekraczając próg „Churchill Arms” nie wylądują w ramionach najsłynniejszego premiera tego kraju (z przyczyn oczywistych, zresztą), to jednak nazwa tego lokalu nie jest do końca przypadkowa, a podobizn Winstona i po nim pamiątek jest tu na każdym kroku co niemiara.




Dlaczego? Otóż okazuje się, że w XIX wieku dziadkowie Churchilla byli tu stałymi gośćmi, co ostatecznie doprowadziło do nadania pubowi tej nazwy po drugiej wojnie światowej. Od tego czasu jego wnętrze puchnie od niezliczonej ilości dekoracyjnych detali i osobliwych kolekcji, z których moją ulubioną jest zbiór porcelanowych nocników, wiszących pod powałą, w równych rzędach, w drodze do męskiej toalety.
Na popularność tego miejsca zapracował także jego kwiatowy kostium. Imponujące ekspozycje z begonii, lobelii i tym podobnych doniczkowych piękności przyniosły mu reputację jednego z nielicznych pubów, które mogą pochwalić się tytułem zwycięzcy Chelsea Flower Show! Niestety po dawnym kwiatowym gąszczu dziś nie ma śladu, lockdownowa pauza zrobiła swoje. Nie tylko zresztą zbiedniały zewnętrzne roślinne ściany budynku, ale także dekoracja sufitowa w części restauracyjnej. Niegdyś jej wielką ozdobą były wiszące ogrody bujnej zieleni spływającej z podwieszonych wysoko nad głowami gości doniczek. Teraz roślinny sufit to jedynie marny ślad dawnej świetności.







A skoro tak już tu sobie utyskuję na zmiany w wyglądzie lokalu, to muszę donieść, z reporterskiego obowiązku, że po dawnych smakach tutejszej kuchni, także niewiele już zostało. Jeszcze przed pandemią jakość serwowanych dań zaczęła wyraźnie słabnąć i trend ten postępuje powoli, aczkolwiek widocznie. Zatem sam pub, choć był prekursorem łączenia azjatyckiego menu z angielską ofertą pubową, nie jest najpierwszym miejscem, które mogłabym polecić amatorom tajskich potraw.

Czapla, trochę zresztą od czapy
Znacznie ciekawiej pod tym względem prezentuje się inny pub położony w centrum miasta (tutaj). Podobnie jak W Ramionach Churchilla także w tym wypadku lokal jest fuzją klasycznego pubu z tajską restauracją. Można więc zasiąść, tak jak najbardziej lubię, w klasycznej części pubowej, gdzie miła obsługa doniesie parujące azjatyckie przysmaki albo udać się do części restauracyjnej i do jedzenia zamówić napoje z pubu.

Drugim z opisywanych przeze mnie miejsc jest więc lokal o nazwie The Heron (Czapla). Ale nie spodziewajcie się jej w tutejszym menu (tutaj). Właściwie to z całym wnętrzem ma ona niewiele wspólnego. Gdy tylko zawitacie w okolice Paddington, na ulicę Norfolk Crescent, gdzie mieści się ów pub, przyklejony do jakiegoś counsilowskiego bloku i nie wyglądający z zewnątrz obiecująco, czeka na Was seria niespodzianek.

Po pierwsze będziecie zaskoczeni tym jak bardzo myląca jest nieatrakcyjna fasada lokalu. Bowiem, tuż po przekroczeniu jego progu, oczom przybyszów ukazuje się wnętrze, które mimo swoich sporych rozmiarów, pęka w szwach od tysięcy pamiątek związanych z Royal Family. Spośród całej rzeszy, mniej lub bardziej, wyjątkowych detali największe, chyba, wrażenie robią sufitowe kasetony z porcelanowymi talerzami, ozdobionymi portretami księżnej Diany i jej małżonka.



Co jednak może łączyć czaplę z Królową Matką, której podobizny są tu wszechobecne? No cóż, nawet jeśli można by się na siłę doszukiwać pewnych podobieństw, to jednak nie jest to właściwy trop.

Otóż wystarczy przez dłuższą chwilę postudiować sobie zapiski na tutejszych ścianach, żeby dowiedzieć się, skąd w The Heron tyle osobliwości związanych w rodziną królewską. Wszystkie one należały niegdyś do pobliskiego pubu The Windsor Castle, a po jego likwidacji (w 2016 roku) trafiły do Czapli.





Teraz ma ona pod swymi skrzydłami nie tylko królewskie pamiątki, które czynią z niej osobliwą rupieciarnię, ale także stała się domem dla Handlebar Club, czyli klubu miłośników wąsów (tutaj). Jego członkowie zraszają tu piwem swój dumnie hodowany zarost (brody są wyraźnie zakazane) w pierwszy piątek każdego miesiąca. Jako że klub powstał w 1947 roku, w garderobie komika Jimmy’ego Edwardsa w The Windmill Theatre w Londynie, to przez lata trwania dorobił się barwnej historii, udokumentowanej głównie fotkami kolejnych pokoleń wąsaczy, spoglądających z pubowych ścian.






Kiedy tu przybyłam, pewnego niedzielnego popołudnia, pub wydał mi się przede wszystkim uroczo oldskulowy. Tego wrażenia dopełniały niemłode już panie barmanki, z krajów dawnego bloku wschodniego (jedna z nich była na pewno Węgierką). Ich niespieszne ruchy oaz przestronne prawie puste (jeśli chodzi o ludzi, a nie o przedmioty) wnętrze sprawiły, że poczułam się jak w jakiejś izbie pamięci czy domu kultury z lat 80-tych ubiegłego wieku. Jeśli lubicie takie retro klimaty całkowicie poza obowiązującym stylem i tempem współczesnego Londynu, to koniecznie tu zajrzyjcie.








Dodatkowym bonusem będzie naprawdę dobre jedzenie. Poziom tajskiej kuchni testuję zamawiając zawsze jedno i to samo danie, czyli Pad Kee Mow, od którego jestem uzależniona (i wcale nie dlatego, że nazywa się Drunken noodles). To tutaj, było świeże i odpowiednio ostre. I być może to nie przypadek, bowiem gdzieś po drodze trafiłam na recenzję jakiegoś krytyka kulinarnego, zachwalającego tutejszą pubowo-azjatycką kuchnię (o ile w ogóle można ufać Brytyjczykom w tej materii).

Sieciówka z ambicjami
Internet-podpowiadacz podsunął mi jeszcze jeden trop w zachodnim Londynie, ulokowany w dobrze znanej Polakom dzielnicy Hammersmith. Jednak by dotrzeć do pubu zwanego Latymers, trzeba się o nim wcześniej dowiedzieć (tutaj). Kiedy już odkryłam w sieci jego istnienie, od razu stało się jasne, że to jeden z wielu lokali popularnej kampanii piwnej Fuller’s. A zatem trudno było się po nim spodziewać jakiś kameralnych klimatów i indywidualnego rysu. Samo jego wnętrze, choć bez większych ekstrawagancji, było odpowiednio przestronne, by opanować zakusy mojej nieodłącznej „przyjaciółki” klaustrofobii.









Przytulna część restauracyjna wyglądała jak jedna z niskobudżetowych tajskich knajpek, a tutejsza kuchnia w pełni zasługiwała na wysoką lokatę, jaką zyskała w internetowym zestawieniu najlepszych thai-pubów w Londynie. Całość sprawiała wrażenie ulubionej świetlicy lokalnej społeczności, w której znajomi chętnie spotykają się, by pograć w gry planszowe, z towarzyszeniem pubowej oferty, wzbogaconej o kulinarne, tajskie przysmaki.
Co ciekawe, zanim Latymers stał się miejscem, w którym kulinarny zachód spotyka się ze wschodem, w latach 70-tych był klubem rockowym. Grywali tu The Stranglers, The Damned, The Police, The Jam i AC/DC, wtedy pewnie do kotleta, a dziś mieli by szansę brzdąać do Pad Thaia…







Pod drzewkiem cytrynowym
Kolejnym miejscem na pubowo-tajskiej mapie Londynu jest The Lemon Tree (tutaj), lokal położony w pobliżu Covent Garden, do którego nigdy bym nie dotarła, gdyby nie podpowiedź z netu. Bo choć znajduje się w centrum miasta, to jednak schowany jest w jednej z bocznych, spokojnych uliczek, z dala od turystycznych szlaków. Ma godne pozazdroszczenia sąsiedztwo w postaci London Coliseum – największego z teatrów na londyńskim West Endzie.
I równie godna pozazdroszczenia jest możliwość znalezienia wolnego stolika w tym niewielkim zresztą lokalu. Opcja picia piwa i zagryzania krewetką jest na tyle popularna wśród miejscowych imprezowiczów, że pub od środy do soboty pęka w szwach. Z racji swoich rozmiarów nie jest on najbardziej typowym miksem pubu i tajskiej restauracji. Zwyczajowo Ci, co chcą przede wszystkim dobrze sobie podjeść, zmierzają do sali na piętrze, która wzorem wielu brytyjskich pubów jest przeznaczona do biesiadowania, podczas gdy na dole znajduje się część libacyjna.




Jeśli zajrzy się tu w niedzielne popołudnie, w ramach spaceru po tutejszej Starówce, o której pisałam Wam jakiś czas temu (tutaj), to można liczyć na miejscówkę na pięterku i całkiem zacny posiłek. Choć sam wygląd górnej sali, a właściwie salki, jakoś szczególnie nie uwodzi, to jednak poziom tutejszej kuchni może wynagradzać te wizualne niedostatki. Jedzenie jest świeże, smaczne i dostarczane w ekspresowym tempie. Warto ten lokal mieć w pamięci, gdy chce się zjeść po tajsku w tej okolicy (tutaj).

Nic się nie stało, Anglicy, nic się nie stało…
Piątym i ostatnim strzałem – od razu przyznam, że lekko spudłowanym, był pub w północnym Londynie (tutaj), według internetowych zestawień plasujący się w pierwszej siódemce tego typu przybytków w mieście. Ulokowany w jednej z zacisznych uliczek, niedaleko stacji metra Finsbury Park, okazał się pubem pełnym niespodzianek, z których nie wszystkie były miłe.

Po pierwsze – nie przeprocesowałam w porę, że jego nazwa The Faltering Fullback może nieść za sobą sportowe konsekwencje, w postaci kibiców śledzących na telebimach meczowe rozgrywki. I kiedy przyszłam tu w niedzielne popołudnie, oczekując sennych klimatów, trafiłam w sam środek meczu, i sam środek tłumu towarzyszących mu popijających gardeł.



Jednak kolejną niespodzianką był fakt, że pub, z zewnątrz wyglądający na niedużą dziuplę zarośniętą bluszczem, w środku okazuje się być labiryntem mniejszych i większych pomieszczeń. Miejsca jest naprawdę sporo i kiedy nie ma tu transmisji sportowych, to przestrzeń jest wykorzystywana do celów muzycznych, z dużą salą przeznaczoną na klubowe koncerty.














A dodatkowym zaskoczeniem jest kompleks tarasowy, wyglądający jak sen chorego krasnoluda. Rozokowany na kilku poziomach piwny ogródek zarośnięty bluszczem ma szereg sekretnych zakamarków, zaaranżowanych dziwacznie i spontanicznie, i może być miłym miejscem spotkań dla wszystkich, którzy lubią ekstrawagancję, daleką od modnych trendów.






Cały ten obraz psuje niestety poziom oferty kulinarnej. Pub nie jest połączony z tajską restauracją, a jedynie w tutejszej kuchni przyrządzane są orientalne potrawy, przez kucharzy o równie orientalnym wyglądzie. Niestety serwowane dania pozostawiają wiele do życzenia. I tak, moje ulubione „pijane kluski”, które zamówiłam, wyglądały jakby piły od co najmniej tygodnia. A fragmenty kurczaka albo czegoś, co miało zań uchodzić, niekiedy przypominały bardziej skrzydlatego dragona, którego strach było atakować, zwłaszcza widelcem. Zatem, jeśli tu przyjść, to na mecz, koncert albo kameralną randkę, ale z wykluczeniem tutejszej kuchni – taka moja rada.


Podczas swojej rozłożonej w czasie tajsko-pubowej wędrówki po mieście, trafiłam jeszcze na dwa lokale – oba w zachodnim Londynie i oba równie niewarte polecenia, a nawet dłuższej wzmianki. Wspomnę, więc o nich w ramach małej przestrogi, co i tak nie odstraszy ich licznej klienteli. Choć nie wyróżniają się niczym szczególnym, to sam fakt, że serwują tajskie potrawy, jako stosowny podkład do pubowej oferty alkoholowej, zapewnia im spore powodzenie.
Jeden z nich jest nawet moim sąsiadem, znajduje się na zachodnim Ealingu i pomimo, że dzieli nas niewielka odległość, to byłam w nim tylko raz. The Forester jest dużym lokalem, w którym część pubowa ma pewien urok, ale ta restauracyjna, gdzie serwuje się tajskie specjały, wygląda jak na szybko zaaranżowana stołówka i taki też jest poziom oferty kulinarnej.
Podobnie rzecz się ma z ulokowanym w prestiżowej dzielance Chiswick, pubem The Old Pack Horse. Jest przestronny, ale bez klimatu i ze słabym żarciem. A wychodzę z założenia, że knajpa, w której raz dostałeś nieświeże jedzenie, nie zasługuje na kolejną szansę. I jedynie obietnica zawarta w nazwie lokalu ma swoje konsekwencje – kończąc posiłek w tym miejscu rzeczywiście czułam się jak stary juczny koń.
Mam jednak nadzieję, że narobiłam wam apetytu?
